Gdy półtora roku temu Rosja zaatakowała Ukrainę, w wielu stolicach Zachodu dało się usłyszeć wielki huk. Był to odgłos łusek spadających z oczu wielu ekonomicznych komentatorów oraz politycznych decydentów.

Nagle zobaczyli coś, czego nie widzieli przez kilka dekad – że w pogoni za taniością Zachód uzależnił się od importu wielu strategicznych surowców, towarów i usług z krajów geostrategicznie niepewnych, a często wręcz otwarcie życzących Zachodowi upadku.

Rzecz jasna byli tacy, co z radością zakrzyknęli: „A nie mówiliśmy”. Krytyka globalizacji najpierw była domeną przeróżnych ruchów lewicowych – te udało się jednak szybko pozamykać w złotych klatach postępowych ośrodków akademickich. I stopniowo przekierować ich zainteresowanie na inne problemy – od globalnego ocieplenia po systemowy rasizm. Potem antyglobalizacyjną pałeczkę przejęli populiści, z braku lepszego określenia nazywani „prawicowymi”. Oni byli przeciwnikiem groźniejszym. Zwłaszcza z powodu dalece większych politycznej sprawności i zdolności do budowania realnej wyborczej alternatywy dla dominującego liberalnego mainstreamu. Populiści (choćby Donald Trump) odnieśli sukcesy na polu wskazywania zagrożeń związanych z szalonym kapitalizmem przełomu XX w. i XXI w. Po 2016 r. Trump zaczął nawet protekcjonistyczny zwrot w polityce gospodarczej USA. Oczywiście ci, którym się to nie podobało, skrzętnie wykorzystali inne elementy trumpizmu, by ideę deglobalizacji wykpić.

Trzeba jednak przyznać, że kolejne lata przyniosły zwolennikom deglobalizacji wiele sukcesów. Problemy ze zbyt długimi łańcuchami dostaw i wykorzystywanie eksportu kluczowych surowców do wymuszania na partnerach handlowych politycznej uległości przekonały wielu do tego, jak groźne dla Zachodu może być trwanie przy dotychczasowym reżimie superliberalnego międzynarodowego handlu. Co będzie więc z globalizacją? Czy faktycznie zaczęły się już procesy odwracania tego trendu? Czy raczej – jak to bywa – więcej się o tym mówi i pisze. Paradoksalnie niewiele jest prac przynoszących nam twarde dowody pozwalające na potwierdzenie któregoś z tych scenariuszy. Wśród wyjątków można ostatnio wskazać na badanie zrealizowane przez Laurę Alfaro (Uniwersytet Harvarda) i Davida Chora (Kolegium Dartmoutha). Jest to praca niepełna, bo analizująca wyłącznie trendy handlowe gospodarki Stanów Zjednoczonych. Jej zaletą jest jednak zebranie danych dotyczących całego okresu, gdy nieśmiała deglobalizacja stała się politycznym faktem. Chodzi o lata 2017–2022, o czas, gdy z inicjatywy Trumpa podjęto próbę „odchińszczenia” amerykańskiego handlu (zmniejszenia zależności gospodarki USA od największego partnera handlowego). Był to – co ważne – proces, który nie został zarzucony przez kolejnego prezydenta.

Z tych badań wynika kilka rzeczy. Po pierwsze, deglobalizacja nie zyskała jeszcze szaleńczego tempa (Chiny niezmiennie zajmują w bilansie handlowym USA kluczową pozycję).

Po drugie, nawet jeśli „odchińszczenie” postępuje (a postępuje, bo w omawianym okresie udział Chin w imporcie USA zmniejszył się o 5 pkt. proc.), to lukę zajmuje import z krajów do Chin podobnych (np. z Wietnamu albo Indii). I po trzecie, w danych, które mamy, nie widać jeszcze śladów modnych ostatnio haseł reshoringu czy friendshoringu. Innymi słowy – rzeczona deglobalizacja, nawet jeśli zachodzi, to dość chaotycznie. I bez widocznego geostrategicznego planu. Przynajmniej na razie. ©Ⓟ