Zwiększenie inwestycji w „zielony sektor” nie oznacza odejścia USA od ropy naftowej. Dziś w Stanach Zjednoczonych wydobywa się jej rekordowe ilości.

Pod koniec sierpnia uśredniona cena za galon benzyny w Stanach Zjednoczonych ponownie sięga 4 dol. i jest najwyższa od roku. W USA, największym światowym producencie ropy naftowej, wzrosty cen paliwa tradycyjnie oznaczają dla rządzących problemy polityczne i konieczność mierzenia się z zarzutami o niegospodarność. I tym razem republikanie nie oszczędzają Joego Bidena. O tym, że administracja wygasiła produkcję energii w Ameryce, mówił niedawno na wiecu republikański senator Tim Scott, ubiegający się o nominację ugrupowania w wyborach prezydenckich. Zyskujący ostatnio nieco w wewnątrzpartyjnych sondażach były wiceprezydent Mike Pence w jednym ze swoich spotów napełnia benzyną swojego pikapa, grzmiąc że polityka Bidena doprowadziła Amerykanów do „prawdziwych trudności”.

Przekaz republikanów jest prosty – Biały Dom skupia się na dotacjach i zwolnieniach podatkowych na rozwój zielonej energii (m.in. za sprawą nabierającego wiatru w żagle i rozłożonego na lata wielomiliardowego Inflation Reduction Act), a produkcję „brudnej energii” traktuje po macoszemu, co skutkuje wzrostem cen. Oficjalne rządowe dane wskazują jednak, że zwiększenie inwestycji w „zielony sektor” nie oznacza odejścia Stanów Zjednoczonych od ropy naftowej. Surowca wydobywa się obecnie w USA rekordowe ilości, w 2023 r. będzie to średnio ok. 12,8 mln baryłek dziennie, a w 2024 r. – jak się prognozuje – aż 13,1 mln. Dla porównania, 15 lat temu było to zaledwie ok. 5 mln baryłek dziennie. Co ciekawe, za Bidena wzrosty produkcji dotyczą także terenów federalnych, w ubiegłym roku, jak podaje portal Politico, były to 3 mln baryłek dziennie, zaś za rządów Donalda Trumpa, polityka blisko związanego z naftowym lobby, najwięcej to było 2,75 mln baryłek w skali roku.

Takie statystyki nie współgrają z obietnicami prezydenta – ten obiecywał, że wstrzyma nowe odwierty na terenach federalnych. Tak się nie stało, co więcej wydawane są nowe zgody na wydobycie. Na początku roku administracja zatwierdziła kontrowersyjny projekt Willow, przewidujący prawie 200 odwiertów w poszukiwaniu ropy na Alasce. To największa obecnie inwestycja naftowa w USA, stoi za nią teksański gigant ConocoPhillips. Równocześnie Biden nie zmienia swojego celu osiągnięcia przez USA zerowej emisji gazów cieplarnianych do 2050 r.

Zapobiegnięcie poważnym skokom cen na rynku paliw jest dla demokratów istotne z powodów politycznych, ewentualne wzrosty ciążyć będą im wyborczo. To dlatego, gdy rok temu w wakacje, na kilka miesięcy przed wyborami do Kongresu, uśredniona cena za galon benzyny przekroczyła 5 dol., Biden zdecydował się sięgnąć po 200 mln baryłek rezerwy strategicznej oraz zaciągnięcie przez Departament Skarbu kredytów. Waszyngtonem wstrząsnęła też przedwyborcza decyzja państw Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową i jej sojuszników (OPEC+), by ograniczyć produkcję o 2 mln baryłek ropy naftowej dziennie (i pośrednio doprowadzić do wzrostu cen). Z obozu demokratów, a także z administracji i Kongresu płynęły wtedy wobec Arabii Saudyjskiej groźby o konsekwencjach, ale Rijad okazał się dla Amerykanów zbyt ważnym sojusznikiem i nie spotkały go żadne restrykcje.

Wynika to też z tego, że mimo tak wielkiej rodzimej produkcji ceny paliw w Stanach Zjednoczonych wciąż są zależne od fluktuacji na rynkach światowych, a gospodarka jest zależna od importu ropy z krajów OPEC. W wielu przypadkach Amerykanom wciąż opłaca się bardziej importować surowiec z innych państw, w tym Arabii Saudyjskiej, niż sięgać po niego ze złóż w Teksasie czy Dakocie Północnej. Zagraniczna ropa naftowa to aż 40 proc. amerykańskiego rynku (choć USA eksportują jej więcej, niż importują). Do samowystarczalności jeszcze więc daleka droga. Nie spełnia się też wizja Waltera Russelal Meada z „Wall Street Journal”, który w 2018 r. przewidywał, że Stany Zjednoczone na rynku paliw rychło „staną się odporne na geopolityczne wstrząsy”. ©℗