Mimo kolejnych spotkań na wysokim szczeblu z Chińczykami Amerykanie nie zamierzają zatrzymywać się z sankcjami, teraz celują w ograniczenie inwestycji w Państwie Środka.

– Mam nadzieję, że moja podróż do Chin zaowocuje ustanowieniem kontaktów – tak zapowiadała swoją rozpoczynającą się w tym tygodniu czterodniową wizytę w Państwie Środka sekretarz skarbu Janet Yellen. Amerykańscy urzędnicy także tonują nastroje – w planach nie ma spotkania z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem, a w relacjach dwóch największych gospodarek świata nie należy oczekiwać żadnego przełomu. Yellen ma w Pekinie powtórzyć dobrze znane amerykańskie zastrzeżenia dotyczące praktyk handlowych Chin oraz nowego chińskiego prawa kontrwywiadowczego. A także podnieść sprawę prześladowania Ujgurów i wykluczenia z chińskiego rynku produkującej czipy firmy Micron z Idaho.

Przede wszystkim jednak głównym zadaniem byłej przewodniczącej Rezerwy Federalnej będzie wytłumaczenie Chińczykom finalizowanych przez administrację Joego Bidena nowych sankcji. Zgodnie z doniesieniami medialnymi obejmującymi zakaz dokonywania przez podmioty z USA transakcji z Chińczykami w sektorach związanych z narodowym bezpieczeństwem, jak produkcja czipów, sztuczna inteligencja czy komputery kwantowe. Nie jest także wykluczone, że przedsiębiorstwa z ChRL spotkają ograniczenia w dostępie do usług w chmurach informatycznych Microsoftu oraz Amazona. Będzie to najmocniejszy ze strony USA cios w wychodzącą z koronawirusowych obostrzeń chińską gospodarkę od wprowadzenia w październiku restrykcji na dostawy najnowocześniejszych mikroprocesorów.

Mimo niezmiennie chłodnych relacji na linii Waszyngton–Pekin akurat Yellen może liczyć ze strony amerykańskiej w Pekinie na relatywnie ciepłe przyjęcie. Sekretarz skarbu ma się cieszyć szacunkiem u komunistycznych władz kraju, uznawana jest za stosunkowo mniej konfrontacyjną w porównaniu z innymi urzędnikami amerykańskiego rządu. W Państwie Środka pamiętają, że krytykowała Donalda Trumpa za nakładanie na Chiny ceł (choć utrzymywane są także przez demokratów). A także przemówienie z końca kwietnia na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa w Baltimore, w którym tłumaczyła, że jednym z celów USA w stosunkach z Chinami jest „zdrowa relacja gospodarcza”, a Ameryka „nie dąży” już do „decouplingu” (czyli rozdzielenia gospodarek USA i Chin). Niedługo potem prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan zaczął używać nowego zwrotu – „de-risking”, czyli konieczności redukcji ryzyka w stosunkach z ChRL.

Nieoficjalnie władze ChRL na szczeblu ministerialnym chciały tylko wizyty Yellen i rozmów gospodarczych, ale Amerykanie jasno postawili, że warunkiem przyjazdu sekretarza skarbu jest wcześniejsze przyjęcie przez nich sekretarza stanu Antony’ego Blinkena. Rozmowy szefa amerykańskiej dyplomacji z Chińczykami, w tym prezydentem Xi, nie przyniosły przełomu, ale znaczenie symboliczne było spore – był to pierwszy tak wysoki rangą urzędnik z USA w Chinach od pięciu lat. Choć Blinkenowi nie udało się przekonać Chińczyków do powrotu do kanałów komunikacji wojsko–wojsko, na czym zależy Waszyngtonowi. Mimo to – jak określił to dla mediów jeden z amerykańskich urzędników – Biały Dom ma nadzieję, że wizyta Blinkena „uruchomi stały wzór kontaktów”. Wątpliwe, że na szczeblu prezydenckim, szczególnie po tym jak Biden nazwał niedawno Xi „dyktatorem”.

Dwójka przywódców widziała się na szycie G20 na Bali w listopadzie. Pod koniec roku zanosiło się, że kontakty na wyższym szczeblu, które zostały znacznie ograniczone w ostatnich latach, zostaną przywrócone. Zależało na tym Amerykanom, gdyż w pandemii Chińczycy prawie całkowicie zamknęli granice, rzadko pojawiali się na międzynarodowych spotkaniach. Do tego ograniczali dostęp do swoich danych gospodarczych, wskazując na względy bezpieczeństwa narodowego. Plany wzajemnych rozmów zostały jednak przez Waszyngton przełożone w lutym po wykryciu nad terytorium USA i późniejszym zestrzeleniu chińskiego balonu szpiegowskiego. ©℗