W Ukrainie zniszczono 158 tys. budynków mieszkalnych. Ci, których nie stać na remont, są zdani na tułaczkę po krewnych lub życie w kontenerze.

Parterowy dom w położonej 60 km od Kijowa wsi Andrijiwka Alisa Hermanczuk budowała z mężem przez ponad 10 lat. Wprowadzili się tuż przed wojną. Mieszkaniem nie cieszyli się długo, bo już na początku marca do Andrijiwki dotarli Rosjanie.

Hermanczukowie zdążyli uciec. Samochodem, przez pola. Schronienie znaleźli u krewnych w innej wiosce. Ich dom rosyjskiej okupacji nie przetrwał. Ostrzały wywołały pożar. To, że zachowały się mury, Alisa uznaje za cud. Dzisiaj widać już jedynie zarysy pomieszczeń, które kiedyś się w nim znajdowały. W środku wszystko spłonęło. – Telewizor, kanapa… Obok domu stała kuchnia letnia, ale i ją straciliśmy – opowiada kobieta.

We wsi jest dość spokojnie. Mieszkańcy jeżdżą rowerami i pracują w ogrodach. Gdy się spaceruje po okolicy, o trwającej wojnie można byłoby właściwie zapomnieć. O tym, czego Andrijiwka doświadczyła w ubiegłym roku, przypominają wysprejowane na ogrodzeniach znaki zapytania i hasło „набої” (amunicja). Alisa mówi, że dopóki wojna się nie skończy, nie będzie się tu czuć bezpiecznie. – To byłoby nierozsądne – podkreśla. Tym bardziej że mieszka przy głównej drodze. Tej samej, którą do wioski wjeżdżały wojska agresora.

To na działce Hermanczuków rozgościła się część rosyjskich żołnierzy podczas trwającej miesiąc okupacji. Na trawie przy bramie wjazdowej wciąż widać ślady po stojącym tam wówczas czołgu BTR. Na płocie odznaczają się ślady po kulach. Alisa pokazuje, gdzie Rosjanie przygotowywali sobie jedzenie. To, że wszystko spłonęło, ma dla niej swoje plusy. Kiedy po wyparciu armii Władimira Putina wrócili do Andrijiwki, nie musieli oglądać talerzy, kubków i sztućców, z których korzystali okupanci.

Tanio nie będzie

Kyiv School of Economics wylicza, że od początku inwazji na pełną skalę do końca kwietnia 2023 r. łączna wartość szkód w infrastrukturze Ukrainy wyniosła 147,5 mld dol. Najwięcej, bo aż 54,4 mld, dotyczy mieszkaniówki. „Od lutego tego roku do kwietnia wzrosły o 1,2 mld” – czytamy w analizie uczelni. Uszkodzonych lub zniszczonych budynków mieszkalnych – domów prywatnych, bloków i akademików – jest już prawie 158 tys. W sektorze edukacji straty, szacowane na 9,1 mld dol., dotyczą ponad 3,2 tys. obiektów (1,5 tys. szkół średnich, prawie 1 tys. przedszkoli i 538 instytucji szkolnictwa wyższego).

Bank Światowy oceniał w niedawnym raporcie, że odbudowa Ukrainy po zakończeniu inwazji będzie kosztować 411 mld dol. w ciągu kolejnych 10 lat. Przy czym – jak przekonują autorzy publikacji – wyliczenia te „należy traktować jako pewne minimum, bo potrzeby będą rosły w miarę trwania wojny”. Zresztą jeszcze we wrześniu 2022 r. instytucja mówiła o wydatkach rzędu 349 mld dol.

Kijów mówi dziś więc o największej odbudowie od czasów II wojny światowej, być może najdroższej w historii. Jak zauważył niedawno w rozmowie z „Guardianem” założyciel organizacji Support to Ukrainian Recovery Initiative Donald Bowser, Waszyngton w ramach planu Marshalla przekazał 13,3 mld dol. 16 państwom – dziś byłaby to równowartość ok. 150 mld dol. „Nikt wcześniej nie zainwestował tylu pieniędzy w odbudowę jednego kraju” – przekonywał Bowser.

Na razie mieszkańcy Ukrainy są skazani na rozwiązania doraźne. Czteroosobowa rodzina Alisy mieszka w domu modułowym. Dwa kontenery w ogrodzie postawiła im Polska Akcja Humanitarna (PAH). To schronienie umożliwiające realizację podstawowych funkcji życiowych: na kilku metrach kwadratowych znajduje się część sypialna z łóżkiem piętrowym. Tuż obok stoi szafa, a krok dalej mały stół z krzesłami i mikrokuchenka z lodówką. W oddzielnym pomieszczeniu zainstalowano łazienkę z prysznicem. Wszystko jest białe i sterylne. Standard IKEA. Mąż Alisy stara się dostosować kontenery do potrzeb rodziny. Nad drzwiami wejściowymi zamontował niewielki daszek. Planuje też dobudować stopień. Tak, by łatwiej się do nowego domu wchodziło. Obok łóżka piętrowego postawił tapczan, bo „jest to wygodniejsze od wdrapywania się na górę”.

Nie czujcie się zbyt komfortowo

Kontener został wynaleziony przez amerykańskiego przedsiębiorcę i innowatora Malcolma McLeana w 1956 r. jako uniwersalne rozwiązanie transportu towarów między morzem a lądem. W zmodyfikowanej wersji od lat jest też wykorzystywany jako tymczasowe zakwaterowanie dla uchodźców wojennych czy osób przesiedlonych z powodu klęsk żywiołowych. Jest dość trwały, a jego koszt stosunkowo niski. Do tego dochodzi łatwość transportu, modyfikacji i ewentualnej rozbiórki. Modułowe osiedla powstały m.in. na terenie dawnego lotniska Tempelhof w Berlinie w szczycie poprzedniego kryzysu uchodźczego, gdy do Niemiec przyjechało ponad milion uciekinierów z Syrii. W 2022 r. w tym samym miejscu ulokowano część przybyszów z Ukrainy. Kontenery są też wykorzystywane np. w obozach dla azylantów w Jordanii czy Grecji. Badaczka z University College London dr Hanna Baumann podkreśla, że tego typu mobilna infrastruktura umożliwia przetrwanie, ale nie życie – trudno nazwać ją „mieszkaniem”. „Nieustannie wtłacza ludziom komunikat, by nie czuli się zbyt komfortowo. Konstrukcja potwierdza jej tymczasowość, zdolność do ponownego wykorzenienia mieszkańców w krótkim czasie” – pisała dr Baumann.

Rodzina Hermanczuków mieszka w kontenerze dopiero od dwóch miesięcy. Nie narzekają. Choć przyznają, że na początku, kiedy temperatura na zewnątrz oscylowała wokół 10 st. C, było im zimno. Korzystali wówczas z farelek. Gorzej, gdy musieli się jeszcze mierzyć z przerwami w dostawach prądu. – Możemy tak funkcjonować wiosną i latem, ale to nie jest opcja na zimę – mówi Alisa.

Sęk w tym, że dla wielu może to być rozwiązanie permanentne. A przynajmniej na kilka lat. Mieszkająca po drugiej stronie ulicy emerytka Tetiana Matwienko śmieje się, kiedy pytam, czy wierzy, że jej dom zostanie kiedyś odbudowany. – Nie stać na to ani mnie, ani moich dzieci. Tym bardziej że budowa jest coraz droższa. Zarówno robocizna, jak i materiały. Jestem już zresztą za stara na takie zabawy – twierdzi kobieta. Z jej dwupokojowego domu zostały tylko fundamenty. Emerytka opowiada, że dzieci zainwestowały dużo pieniędzy w remont budynku przed 24 lutego 2022 r. – Nawet wannę mieliśmy – wzdycha.

Z rozmów z budowlańcami w obwodach kijowskim i czernihowskim wynika, że remont częściowo zniszczonego domu to dziś wydatek rzędu kilkunastu tysięcy dolarów. A jak podaje państwowa agencja prasowa Ukrinform, w 2022 r. średnie miesięczne wynagrodzenie wyniosło niecałe 15 tys. hrywien, czyli nieco ponad 400 dol. Trzeba więc mieć spore oszczędności, by samodzielnie sfinansować odbudowę mieszkania.

Tetiana nie traci jednak optymizmu. – Najważniejsze, że żyjemy – mówi. Ona również wraz z rodziną uciekła z Andrijiwki, kiedy zjawili się w niej Rosjanie. Jak Hermanczukowie otrzymali od PAH dwa kontenery. Śpią w nich dzieci kobiety, kiedy przyjeżdżają z Kijowa do domu na weekendy. Tetiana z mężem zamieszkali w kuchni letniej. – Tu jest sekcja sypialna, tam garderobiana, dalej salon i kuchnia – śmieje się, przechadzając się po wnętrzach 20-metrowego pomieszczenia. I przekonuje, że nie ma na co narzekać: do kuchni wstawili telewizor, a dzięki kontenerom mają łazienkę z prysznicem i ciepłą wodą.

W biurokratycznym potrzasku

O odbudowie codziennie marzy za to Alisa. Nie wie jednak, czy i kiedy uda się ją przeprowadzić. Zwłaszcza że po wybuchu wojny straciła pracę. – Teraz wreszcie znalazłam nową, ale pensja jest zdecydowanie niższa – przyznaje kobieta. To główny zarzut kierowany przez wielu Ukraińców pod adresem pracodawców. Obecne wynagrodzenia często nie pokrywają nawet podstawowych potrzeb.

Alisa dojeżdża do pracy do Kijowa. Marszrutką. Podobnie jak jej mąż, któremu udało się utrzymać zatrudnienie po rozpoczęciu inwazji. Pracuje w firmie produkującej mobilne kawiarnie, ale od 24 lutego wykonują też narzędzia dla armii. W Andrijiwce pracy nie ma. Jak podkreślają mieszkańcy, to nie Bucza i Irpień. Obie miejscowości – symbole rosyjskiej agresji – przed wojną były sypialniami dla zamożnych Kijowian. – U nas jest biedniej – mówią. Dlatego młodzi uciekają szukać pracy do stolicy. – Kiedyś mieliśmy tu kołchoz, więc możliwości zarobku były. A teraz co najwyżej w szkole kilka stanowisk się znajdzie… – zaznacza Alisa.

Obecnie poziom bezrobocia oscyluje w Ukrainie wokół 25–26 proc. Rzeczywisty wskaźnik jest prawdopodobnie znacznie wyższy, niż podają oficjalne statystyki, bo wiele osób pozostaje zatrudnionych na papierze, lecz w praktyce straciło zajęcie i dochody. Niektórzy – np. mężczyźni, którzy chcą uniknąć poboru do wojska – nie rejestrują się jako bezrobotni. Przed wojną z pracą też nie było zresztą najlepiej – w 2021 r. bezrobocie utrzymywało się na poziomie 9,9 proc.

A pomoc z zewnątrz nie jest łatwo uzyskać. Mieszkańcy Andrijiwki tłumaczą, że znaleźli się w biurokratycznym potrzasku. Pieniędzy od rządu nie dostają. Władze kraju priorytetowo traktują bowiem odbudowę infrastruktury transportowej. I faktycznie sporo już na tym polu osiągnięto: w ciągu ostatniego roku usunęły gruz z 2,1 tys. km dróg i naprawiły 120 km. Odbudowały też 41 z 330 zniszczonych mostów i odnowiły 900 punktów kolejowych, takich jak stacje i zajezdnie. Opowiada mi o tym Jurij Wasylenko, starosta wsi Jasnohorodka, położonej 30 km od Andrijiwki. W ub.r. miejscowość ściągnęła na siebie uwagę świata po rosyjskich atakach na lokalne zoo. Zabito wówczas ponad 160 strusi i ok. 80 alpak, saren i innych ssaków parzystokopytnych. – Ostrzelali też naszą szkołę i państwo dość szybko się tym zajęło – opowiada Wasylenko. Problem w tym, że w rezultacie zabrakło pieniędzy na mieszkalnictwo. A w samej Jasnohorodce – według wyliczeń starosty – częściowo zostały zniszczone 172 domy. Z ziemią zrównano 32. Jak ludzie zaczęli wracać do wioski po zakończeniu okupacji, to okazało się, że nie mają się gdzie podziać. – Rząd nie był w stanie pomóc, to za drogie – mówi. I dodaje, że mieli szczęście w nieszczęściu, bo wielu mieszkańców znalazło schronienie u krewnych czy znajomych. Reszta – podobnie jak rozmówczynie z Andrijiwki – trafiła do kontenerów.

Ale starosta wierzy w lepszą przyszłość. Widzi progres: w różnych częściach kraju rząd coraz częściej finansuje odbudowę domów, które zostały całkowicie zrównane z ziemią. To prawdopodobnie efekt ustawy o odszkodowaniach za zniszczone i uszkodzone budynki mieszkalne, którą pod koniec marca podpisał prezydent Wołodymyr Zełenski. „Już w maju ludzie zaczną otrzymywać pierwsze odszkodowania. Przed nami jeszcze długa droga, ale na pewno ją pokonamy” – pisała wówczas na Facebooku posłanka i szefowa partii Sługa Narodu Olena Szuliak.

Jednak Wasylenko zaznacza, że wiąże się z tym trochę problemów: – Za dużo biurokracji, papierologii… Ludzie stracili przecież swoje paszporty, akty własności. Niełatwo jest więc udowodnić państwu, że ziemia jest twoja.

Nierzadko wyzwaniem jest też uzyskanie wsparcia od organizacji międzynarodowych. Alisa opowiada, że dowiedziała się o programie Organizacji Narodów Zjednoczonych, który pomaga w sfinansowaniu materiałów niezbędnych do remontu. Wypełnili z mężem wniosek. Ale przedstawiciele organizacji, którzy przyjechali później na wizytację, zobaczyli, że w podwórku stoją dwa kontenery. Uznali więc, że rodzina nie kwalifikuje się do wsparcia, bo dach nad głową już ma. Hermanczukowie wystąpili więc o inne dofinansowanie, lecz tym razem ich budynek został uznany za „niewystarczająco zniszczony”. – Szkoda, bo przydałoby się chociaż trochę materiałów, by położyć dach – mówi Alisa. A przez to, że od ponad roku nie byli w stanie zacząć remontu, pozostałości domu niszczeją. Wprawdzie na początku wierzyli, że będą w stanie odbudować go na starych murach, dziś zastanawiają się, czy nie będzie konieczne ich zburzenie i rozpoczęcie wszystkiego od zera.

Inne organizacje pomocowe – w tym PAH – tłumaczą z kolei, że kryteria, jakimi się kierują, w większym stopniu dotyczą sytuacji materialnej danej rodziny aniżeli stanu technicznego budynku. Fundusze na remont mogą otrzymać od nich przede wszystkim ci, którzy muszą się opiekować starszymi, schorowanymi rodzicami lub nie mają żadnych źródeł dochodu. W takiej sytuacji znalazła się rodzina Chmilów ze wsi Iwanówka w obwodzie czernihowskim. Jedyne pieniądze, jakimi dysponują, to zapomoga dla wewnętrznych przesiedleńców. Niewielka, bo wynosząca zaledwie 2 tys. hrywien (ok. 54,5 dol.) miesięcznie na osobę.

Ludmiła Chmil z mężem, córką i 84-letnią matką przeżyli 25 dni pod okupacją. Najpierw ukrywali się w piwnicy, potem u sąsiadów. Wspominają, że Rosjanie wprowadzili przepisy, zgodnie z którymi Ukraińcy mogli wychodzić na ulice tylko przez dwie godziny dziennie. Od ósmej do dziesiątej rano. Koniecznie w towarzystwie okupantów. W końcu uciekli do rodziny w sąsiedniej wsi. I choć od domu dzieliło ich tylko 5 km, uzyskali status uchodźców wewnętrznych. – Całe szczęście, bo pracy w ogóle nie mieliśmy przez ostatni rok. Mąż dopiero teraz znalazł zatrudnienie w firmie budowlanej – mówi Ludmiła.

Wciąż mieszkają u krewnych, ale do domu przyjeżdżają codziennie, by doglądać remontu. Kobieta przekonuje, że sami nigdy by go nie przeprowadzili. Nawet ze zdobyciem jedzenia mieliby problem, gdyby nie własne uprawy. Kiedy rozmawiamy, gotuje zupę szczawiową w pozostałościach zniszczonej przez ostrzały kuchni letniej. – My z córką nie jesteśmy teraz w stanie pracować, nasz stan psychiczny na to nie pozwala – tłumaczy Ludmiła. Ale starają się myśleć o pozytywach. Jak o altance ogrodowej, której Rosjanie nie zdewastowali. O tym samym wspomina Alisa. – Ostrzelali wszystko poza altanką. A to był prezent, który nasz syn dał mężowi na urodziny. I możemy sobie w niej siedzieć. Zupełnie jak przed wojną – opowiada. ©℗