Bruksela ma już na koncie 10 rund ograniczeń nałożonych na Rosję. Europejskie firmy wciąż starają się okrężną drogą tam dotrzeć.
Sygnały o unikaniu przestrzegania wprowadzanych przez Unię Europejską sankcji pojawiały się właściwie od początku. UE nie dysponuje jednak odrębnymi instytucjami, które byłyby w stanie skontrolować realizację ograniczeń przez poszczególne państwa członkowskie. Od pierwszych decyzji o nałożeniu kar na Kreml i jego zaplecze finansowo-administracyjne Bruksela podkreśla, że to w gestii poszczególnych państw UE leży przestrzeganie sankcji oraz kontrolowanie przedsiębiorstw, które były zaangażowane na rynku rosyjskim. I to właśnie z jednej ze stolic – Berlina – płyną w ostatnich dniach sygnały, że szczególnie często łamane są sankcje handlowe.
Schemat wygląda podobnie wszędzie. Europejskie przedsiębiorstwa dostarczają towary do krajów sąsiadujących z Rosją, szczególnie w Azji Centralnej (m.in. Mongolia, Kazachstan). Wyroby następnie są reeksportowane do Rosji. Choć Niemcy ani Bruksela nie informują o skali omijania sankcji handlowych, to Berlin wyszedł przed weekendem z propozycją, która zmienia początkowy zamysł Komisji.
Bruksela chciała uderzyć w państwa trzecie, które stają się hubem do eksportowania towarów do Rosji. Niemcy zaproponowali, żeby przedsiębiorstwa eksportujące towary, zwłaszcza zaawansowane technologicznie, podpisywały przy ich sprzedaży klauzule, że nie można reeksportować ich do Rosji. To miałoby złagodzić potencjalne retorsje dyplomatyczne i gospodarcze między UE a państwami trzecimi (w tym Chinami, które również są „szlakiem przerzutowym” do Rosji).
Niemcy chcą przygotować precyzyjną listę towarów, które miałyby zostać objęte klauzulami. Decydowałoby ich potencjalne znaczenie dla konstrukcji rosyjskiego sprzętu wojskowego. Docelowo miałaby zostać stworzona wewnętrzna, unijna baza danych wszystkich firm, które są podejrzane o omijanie sankcji. Takie propozycje pojawiały się już przy poprzednich pakietach sankcji, ale nie zostały nigdy wdrożone.
Równolegle do debaty w UE o sankcjach dyskutowali też w miniony weekend przywódcy państw G7. Zapowiedzieli dalsze ograniczenia eksportu maszyn przemysłowych, narzędzi i technologii przydatnych w operacjach wojskowych Rosji. Najbogatsze demokracje świata wysłały też wyraźny sygnał, że będą dążyć do ograniczenia wpływów Kremla z handlu diamentami.
W trakcie szczytu w Japonii liderzy G7 również omówili omijanie sankcji, zapewniając, że grupa zaangażuje się w rozmowy z krajami, które stały się miejscem tranzytu towarów umieszczanych na listach sankcyjnych. W Hiroszimie nie wypracowano jednak jednego wspólnego podejścia – czy należy karać europejskich eksporterów, czy uderzyć bezpośrednio w administrację państw trzecich, czy też skupić się na zagranicznych przedsiębiorstwach, które pomagają w tranzycie. UE będzie musiała rozstrzygnąć ten spór we własnym gronie.
Problemem, przed którym stoją dziś państwa członkowskie, jest także możliwość wyjścia z rosyjskiego rynku firm, które pozostały na nim mimo trwającej agresji Kremla w Ukrainie. Dotychczas jedyną „sankcją”, jaka groziła za pozostanie w Rosji, były straty wizerunkowe. Zgodnie z danymi Uniwersytetu Yale z połowy maja działalność w Rosji zamknęło od początku wojny ponad 1000 zagranicznych firm. Ale wciąż są tam obecne m.in. Deutsche Bank, UniCredit czy znane europejskie marki: Armani, Diesel, Lacoste, Heineken i Bosch.
Dziś znacznie trudniej europejskim przedsiębiorstwom zamknąć działalność w Rosji – strategiczne spółki z obszaru bankowości czy energetyki muszą uzyskać pozwolenie od rosyjskiego Ministerstwa Finansów na sprzedaż aktywów. Jak twierdzi „Nowaja Gazieta”, resort wydaje miesięcznie ok. 10 decyzji. Na liście oczekujących jest ponad 700 firm.
Zamknięcie działalności wiąże się dla europejskich spółek także z koniecznością zapłaty 10-proc. podatku od sprzedanych aktywów. Koszty mogą okazać się wyższe, jeśli Kreml zdecyduje się zamrozić umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania. O takim pomyśle rosyjski resort finansów mówił już w marcu, ale regulacja czeka na dekret Władimira Putina. Nie wiadomo, jaka wówczas miałaby być wysokość podatku. Według źródła portalu EUObserver może to być nawet 25 proc. ©℗