Po ogłoszeniu nowego wieku emerytalnego prezydent Francji ruszył w objazd po kraju, by na nowo przekonać do siebie obywateli. Misja wydaje się dziś nie do wykonania.

Zgodnie z przewidywaniami francuska Rada Konstytucyjna nie dopatrzyła się uchybień w procedurze użytej do zmiany wieku emerytalnego. Ustawa, którą władza uparcie określa jako „przyjętą przez parlament” (a wprowadzona w wyniku zastosowania art. 49.3 konstytucji, który pozwala rządowi przeforsować bez debaty i głosowania przepisy dotyczące finansów publicznych, jeśli tylko gabinet nie zostanie odwołany w wyniku wotum nieufności), została więc 15 kwietnia ogłoszona (co ciekawe, o godz. 3 w nocy) i weszła w życie. A ponieważ wzbudziła olbrzymie – wyrażane dosadnie na ulicach – emocje, prezydent i rząd słusznie założyli, że trzeba je uspokoić. Tyle że telewizyjne orędzie Emmanuela Macrona z 17 kwietnia zdecydowanie nie zadziałało jak oliwa na wzburzone fale. I nie mogło.

O co naprawdę chodziło?

Jeszcze na kilka dni przed wystąpieniem Pałac Elizejski wysyłał sygnały o „potrzebie rekoncyliacji” i „odnowienia więzi prezydenta z narodem”. Utrzymane w tonie „żeby Francja rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” przemówienie tylko jednak wielu Francuzów rozjuszyło, bo usłyszeli zapewnienie, że prezydent słucha ludu, i… kolejne argumenty za reformą. Emmanuel Macron wcześniej uparcie tłumaczył, że jest ona konieczna, aby uniknąć deficytu systemu emerytalnego w przyszłości. Według symulacji Rady Emerytalnej (Le Conseil d’orientation des ratraites) przy premierze – dość odległej (sama rada w odpowiedzi na to, że stanęła w poprzek planom rządu, ma zresztą niebawem zostać zreformowana, co już zapowiedziała premier Borne). Zmiana wieku emerytalnego miała pozwolić zaoszczędzić pieniądze konieczne np. na ochronę zdrowia czy oświatę. Tym razem jednak prezydent tłumaczył, że dzięki reformie nastąpi reindustrializacja (jak chce ją pogodzić z „poszanowaniem ziemi i krajobrazu” oraz wszelkimi wartościami ekologicznymi, na jakie stawiał w kampanii wyborczej – nie powiedział). Gospodarka będzie zaś bardziej konkurencyjna w stosunku do gospodarek sąsiadów (czyt. Niemiec), a to oczywiście przełoży się na poziom życia Francuzów. Ci jednak odczytali te rewelacje dość powszechnie jako przyznanie, że Macron jest „prezydentem kapitału” i że od początku chodziło o interes wielkiego biznesu, który tanio zyska siłę roboczą, a następnie zgarnie zyski. Zwykła stawka podatku dochodowego dla firm od stycznia 2022 r. wynosi 25 proc. (wcześniej 33 proc.), ale dla przedsiębiorstw będących przynajmniej w 75 proc. w ręku osób fizycznych lub ich spółek (a to przypadek wielkich rodzimych konsorcjów, np. medialnych, i firm należących do znanych rodzin) już 15 proc. Do tego wiele międzynarodowych korporacji zarejestrowanych w rajach podatkowych de facto nie płaci danin nad Sekwaną.

Dziwny pokój

Prezydent dorzucił, że wprowadzenie reformy odbyło się z poszanowaniem reguł demokracji (zabrakło dziewięciu głosów do obalenia rządu przez wotum nieufności). – To nieprawdopodobne, jak można coś takiego powiedzieć. Mogli skorzystać z innego artykułu konstytucji, który przyspiesza prace (49.1 – red.), ale chodziło o całkowite uniknięcie debaty – komentuje ekonomista Thomas Porcher, profesor Paris School of Business. – Proszę zauważyć, że argument o niespinaniu się systemu zupełnie zniknął z narracji. To, co się wydarzyło, pokazuje, że wszystko jest dozwolone, więc trudno się dziwić, że Francuzi są zagniewani. A ich złość nie dotyczy już tylko prawa do emerytury – dodaje. I dorzuca, że nie zdziwi się, jeśli to doda obywatelom motywacji do działań pozakonstytucyjnych.

Główne przesłanie orędzia Emmanuela Macrona brzmiało: Francja potrzebuje teraz „100 dni spokoju”, aby wrócić na normalne tory. „Praca, porządek, postęp” – to hasło mieli zapamiętać widzowie. Co do spokoju, to prezydent nie tyle o niego zaapelował, ile go ogłosił. W sytuacji wrzenia i – co nie bez znaczenia – dawno niewidzianej zgody między konkurencyjnymi w spokojniejszych czasach centralami związkowymi to nie mogło się udać. Nie tylko dlatego, że „100 dni” kojarzy się w kraju Napoleona jednoznacznie – jako preludium upadku.

Jak mówi Thomas Porcher, prezydent bardzo nie doszacował złości obywateli. I teraz ani on, ani premier Borne czy ministrowie nie mają spokoju. Każdemu ich pojawieniu się towarzyszą protesty. Ułatwiają to media społecznościowe, na których są publikowane szczegółowe kalendarze funkcjonariuszy władzy wykonawczej, a jej przeciwnicy się skrzykują. Kiedy zaś publiczność nie zostaje dopuszczona w pobliże prezydenta czy ministrów, zawsze można zakaz obejść. Tak było np. już 18 kwietnia podczas wizytacji placu odbudowy Notre-Dame w Paryżu przez Emmanuela Macrona. Związkowcy wynajęli łódź, która pływała wzdłuż la Cité z transparentem: „Ani 67, ani 64, emerytura to 60 lat”.

Gra w kotka i myszkę, i rondel

To było jednak tylko preludium. Po ogłoszeniu swoich 100 dni prezydent udał się do Alzacji. W 15-tysięcznym Sélestat przywitały go grupy protestujących wymachujących hasłami „Do dymisji” i śpiewających znany z czasów żółtych kamizelek refren „Jesteśmy tu!” („On est là!”). Jak opisuje „Le Monde”, siwowłosy mężczyzna wykrzyczał mu w twarz, że jego rząd jest skorumpowany. Macron miał odpowiedzieć, że władza „poczyniła ustępstwa” i „będzie nadal pracować nad polepszaniem warunków pracy”. Dziennikarzom zaś wyjaśnił, że widział gorsze rzeczy. Rozumie, że gniew musi znaleźć ujście, a jego odpowiedzialność polega na tym, by „wyjść do Francuzów i Francuzek i tłumaczyć im, że to dopiero początek zmian, a ustawa o wieku emerytalnym zostanie uzupełniona kolejnymi – paktem w sprawie pracy”.

Trojgu z nich – tych z Sélestat – postawiono zarzuty obrazy „depozytariusza władzy publicznej” przez pokazanie mu środkowego palca. Czwartego zatrzymanego zwolniono bez zarzutów z braku dowodów.

Tłumaczenie jest poniekąd utrudnione, bo manifestanci niekoniecznie chcą prezydenta słuchać. W Muttersholtz (ok. 1,6 tys. mieszkańców) na głowę państwa czekała setka obywateli – znów uzbrojonych w rondle i transparenty o treści „Jupi precz” (aluzja do Jupitera – jako król bogów lubił się pokazywać Ludwik XIV) czy „Twoje 100 dni – bez nas”.

„Rondle nie posuną Francji naprzód” – odpowiedział Macron i ta wypowiedź zrobiła chyba nawet większą karierę niż „100 dni spokoju”. Bo też pożyteczne naczynie kuchenne stało się ostatnio głównym symbolem obywatelskiego oporu. Już 17 kwietnia w mediach społecznościowych pojawił się apel stowarzyszenia Attac France, by w czasie orędzia urządzić „koncert na rondle”. „On nas nie słucha, my też nie będziemy go słuchać” – napisano. W całej Francji na ulicach pojawili się ludzie z rondlami i garnkami, a sieć zaroiła się od „domowych koncertów” na naczynia. Wszystko – przynajmniej na razie – z humorem i dystansem, dając pożywkę humorystom, którzy w ośmieszaniu władzy nie przebili jednak jej samej. Kiedy bowiem prezydent został przywitany brzękiem garnków w Alzacji, sytuacja się zmieniła. W kolejnych miejscach lokalni funkcjonariusze zaczęli nadgorliwie rewidować ewentualnych „witających” prezydenta w objeździe po kraju pod kątem… posiadania naczyń.

Prefektura departamentu Hérault posunęła się najdalej – do „zdelegalizowania” rondli w miejscach publicznych przed przyjazdem prezydenta. Dokładniej: „przedmiotów wywołujących hałas”, ale szukano właśnie tych naczyń. A policjanci instruowali udających się na spotkanie z Emmanuelem Macronem, żeby przeczytali obwieszczenie. Oczywiście w czasach kamer w każdym telefonie (i dzięki temu, że dwa lata temu jednak nie przeszła ustawa zakazująca rejestracji obrazów funkcjonariuszy w czasie wykonywania obowiązków służbowych) filmiki z przeszukań toreb starszych pań z triumfalnymi wykrzyknieniami „Aha! Jest rondel!” lub delikatnymi pouczeniami, że nie wolno się z nim przemieszczać, natychmiast trafiały do sieci.

Sam zakaz był ewidentnie bezpodstawny, co potwierdza np. prof. Serge Slama z uniwersytetu w Grenoble. – Bezprawny był sam dekret, ponieważ był niedopuszczalnym wykorzystaniem prawa antyterrorystycznego niezgodnie z jego przeznaczeniem. Został zresztą zaskarżony przed sądem administracyjnym – tłumaczył portalowi FranceInfo.

O tym, że rondle nie są nielegalne, poinformował też później w telewizji sam minister spraw wewnętrznych Gérald Darmanin.

– Widzimy teraz ubranych i uzbrojonych jak żołnierze policjantów, którzy konfiskują rondle… Oczywiście to nie ci funkcjonariusze są winni, tylko ci, którzy podejmują decyzje polityczne i swoimi działaniami wzniecają manifestacje – komentowała była kandydatka na prezydenta, socjalistka Ségolène Royal na antenie Public Sénat. – Na całym świecie ludzie zastanawiają się, jak to możliwe, żeby jeden człowiek brał naród na zakładników i odmawiał wycofania się z reformy, którą odrzuca prawie całe społeczeństwo.

Do Hérault, gdzie miał mówić o pomysłach na poprawę sytuacji w oświacie, prezydent Macron udał się w towarzystwie 800 funkcjonariuszy CRS – mobilnych oddziałów prewencyjnych policji, co raczej nie zbliżyło go do ludzi. Misja szukania zgody z obywatelami nie powiodła się także innym przedstawicielom władzy wykonawczej. Wszystkich wita w najlepszym razie buczenie. Zakłócono ok. 30 wizyt. Kilkoro ministrów i sekretarzy stanu nie wytrzymało napięcia i odwołało zaplanowane podróże, np. Charlotte Caubel (minister ds. dzieci) czy Bérangère Couillard (ekologia). Sam prezydent zmienił taktykę i zamiast spotykać się z tłumem, wybiera spokojniejsze miejsca – jak dom opieki w Vendôme. Albo stara się zmylić pogoń. 27 kwietnia miał gościć w departamencie Doubs. Demonstranci byli przygotowani, ale Emmanuel Macron zmienił plany i niespodziewanie pojawił się na rynku w Dole w departamencie Jura. Przerwał potem objazd po kraju – jak zapowiada jego otoczenie, na chwilę. Lepiej było przeczekać zapowiadane na 1 maja manifestacje.

A te były dość tłumne i bywały niebezpieczne. W Paryżu według związków zawodowych na ulice wyszło 550 tys. ludzi. Według służb – 112 tys. W całej Francji miało ich być 2,3 mln. Według policji 750 tys. – 2 mln. Trzeba przyznać, że jak na dzisiejsze możliwości techniczne rozrzut w szacunkach jest dość spory. Wiadomo za to, że po raz pierwszy od 2009 r. pochód był wspólny dla wszystkich central związkowych. Wtedy protestowano przeciw skutkom kryzysu finansowego dla przeciętnych pracowników.

Szczególnie niebezpiecznie było na początku manifestacji w Paryżu, gdzie zdarzyły się przypadki używania koktajli Mołotowa. Premier Borne natychmiast skomentowała, że nie można zaakceptować przemocy, a niektóre media zastanawiają się, czy osoby, które rzucały domowej roboty pociski zapalające, można sądzić za usiłowanie zabójstwa. Bilans: kilkuset (nie ma dokładnych danych) rannych uczestników i 400 policjantów. Nie wydaje się jednak, by przebieg manifestacji pierwszomajowych był bardziej gwałtowny niż tych, które przetaczają się przez Francję od trzech miesięcy. Także tych spontanicznych, nie tylko organizowanych przez centrale związkowe.

Także 1 maja sytuację we Francji badała Rada Praw Człowieka ONZ. Poza innymi naruszeniami – np. nierówności ze względu na rasę – zarzuciła władzom znad Sekwany stosowanie nieadekwatnej siły przeciw manifestantom wychodzącym na ulicę w różnych sprawach.

Która to już republika?

– W sporze stronami nie są już związki i rząd, bo związki przegrały i trzeba to sobie jasno powiedzieć – mówi Thomas Porcher. – Teraz to rozgrywka rządu z Francuzami, którzy w zdecydowanej większości znaleźli się w opozycji. Macron ogłosił swoje „100 dni”, pewnie rzuci obywatelom jakąś dopłatę do prądu z nadzieją, że znowu wszystko rozejdzie się po kościach, tak jak skończył się ruch żółtych kamizelek. Obawiam się, że po Macronie będzie już tylko potop.

– Jesteśmy w trakcie najpoważniejszego kryzysu demokracji od czasów wojny w Algierii – uważa Pierre Rosanvallon, historyk i socjolog, profesor Collège de France. – Sprawujący władzę powinni mieć autorytet, a kto ma autorytet, ten nie musi ani wysyłać na społeczeństwo policji, ani opowiadać mu kłamstw – dodaje.

Na razie jedna posłanka – Clémentine Autain (France Insoumise) – uważa, że czas, by przyjrzeć się konstytucji, czyli ją zmienić. – Nie sposób nie dostrzec, że to, co się teraz dzieje, wykracza już poza sprawę emerytur – mówi w studiu radia France Inter i proponuje VI Republikę. – Oczywiście snu z powiek nie spędza Francuzom numer republiki, tylko to, że nie mają na czynsz, że nie ma pociągów albo się spóźniają, że usługi publiczne są coraz słabsze. Tylko kto o tym decyduje? Kto decyduje, że nie inwestujemy w szkoły czy szpitale, za to dajemy przedsiębiorstwom? Na pewno nie parlament. Chyba nie umyka niczyjej uwagi, że władza wykonawcza na czele z prezydentem ma o wiele więcej do powiedzenia niż ustawodawcza i to nie jest demokratyczne – mówi. – Daliśmy za dużo władzy jednemu człowiekowi. ©℗

Prezydent i rząd słusznie założyli, że nastroje trzeba uspokoić. Tyle że telewizyjne orędzie Emmanuela Macrona zdecydowanie nie zadziałało jak oliwa na wzburzone fale