Szkoły, władze lokalne i sektor technologiczny – to ich przedstawiciele mogą wkrótce pokierować izraelską opozycją.

Izrael protestuje przeciwko skrajnie prawicowej koalicji Binjamina Netanjahu. Tym razem w demonstracjach uczestniczyły także partie wchodzące w skład poprzedniego rządu, których przywódcy nie pojawili się na największych od ponad dekady protestach 7 stycznia. Zajęci byli wewnętrznymi konfliktami.
Przewodniczący drugiej największej siły opozycyjnej w Knesecie – Partii Jedności Narodowej – Beni Ganc nie godzi się bowiem, by to Ja’ir Lapid, którego ugrupowanie Jesz Atid uplasowało się w ubiegłorocznych wyborach tuż za Likudem „Bibiego”, przewodził obozowi antyrządowemu.
– Opozycję hamuje zarówno ideologiczny, jak i taktyczny podział. Jeśli nie będzie w stanie go przezwyciężyć, będą musieli nią pokierować inni – pisze centrolewicowy dziennik „Ha-Arec”. Dziś najsilniejszy sprzeciw wobec działań rządu pochodzi bowiem nie od parlamentarzystów, ale grup, które nie były dotychczas szczególnie zaangażowane w politykę krajową. I to one wkrótce mogą przejąć pałeczkę. W szerokich kręgach izraelskiego społeczeństwa narasta gniew, dlatego – jak przekonuje dziennik – nowi liderzy opozycji rzucają wyzwanie nie tylko Netanjahu, lecz także Lapidowi.
Zaczęło się od szefów wydziałów edukacji w samorządach lokalnych.
Zapowiedzieli, że odmówią współpracy z krajowym biurem programów edukacyjnych, którym kieruje homofobiczny wiceminister w gabinecie premiera Avi Ma’oz. Szefowa wydziału w Tel Awiwie Shirley Rimon Bracha napisała w liście do dyrektorów szkół w przeważająco liberalnym mieście, że nominacja Ma’oza „jest dramatem zarządzania, który może stać się również dramatem moralnym. Zakładam, że wszyscy obawiamy się ekstremistycznej, jednostronnej interwencji politycznej w materiał szkolny” – stwierdziła. Do edukatorów dołączyły szybko władze lokalne.
Karmel Szama, burmistrz miasta Ramat Gan, zobowiązał się, że „za każdą godzinę nauki o liberalizmie, integracji i równości, którą rząd obetnie, miasto zapłaci za dwie godziny prowadzenia takich zajęć”. W ślad za nim poszli m.in. burmistrzowie Herclijji i Petach Tikwa.
170 burmistrzów i przewodniczących rad regionalnych podpisało zresztą w styczniu list odmawiający wykonania decyzji nowego rządu, zgodnie z którą to gminy mają płacić za planowany wzrost finansowania prywatnych ultraortodoksyjnych szkół. A te nie realizują narodowego programu edukacji. „Nie możemy się na to zgodzić” – napisali do premiera Netanjahu, ministra finansów Becalela Smotricza i ministra edukacji Jo’awa Kisza. Władze samorządowe argumentowały, że skoro to państwo podejmuje taką decyzję, to również państwo powinno potrzebne środki na ten cel przekazać.
Jak zauważają izraelskie media, burmistrzowie rzadko sprzeciwiają się rządowi. Tym razem na krytykę zdecydowali się nawet członkowie Likudu.
List podpisał np. należący do partii burmistrz Modi’in Chaim Bibas. W rozmowie z „Ha-Arecem” ostrzegał, że jeśli rząd będzie realizował umowy koalicyjne bez zwiększania budżetu samorządów, może to spowodować załamanie całego systemu edukacji.
Inną grupą, która wysuwa się obecnie na pierwszy plan, są dyrektorzy firm technologicznych i funduszy inwestycyjnych. „Na wiele lat porzuciliśmy przestrzeń publiczną, podczas gdy oni (ekstremiści – red.) się organizowali (...). Czas na aktywizm nas wszystkich. Nie jestem pewien, czy będzie kolejna szansa” – skwitował na Twitterze przedsiębiorca z branży technologicznej Ran Harnevo. Przedstawiciele biznesu obawiają się, że planowana reform systemu prawnego Izraela, w połączeniu z erozją demokracji, może utrudnić im dalsze prowadzenie swoich firm w państwie żydowskim. Wielu z nich podpisało apele przeciwko polityce rządu i zaczyna wypowiadać się w mediach w ramach bezprecedensowej interwencji w politykę. „My, przedsiębiorcy i założyciele start-upów w Izraelu, inwestorzy i menedżerowie funduszy venture capital, apelujemy do pana (Netanjahu – red.) z troski o niszczące konsekwencje dla gospodarki w ogóle, a przemysłu high-tech w szczególności, które mogą wynikać z procesów legislacyjnych odbywających się w Knesecie” – czytamy w liście podpisanym przez ok. 400 osób, którego fragmenty opublikował „Times of Israel”. Dokument wezwał także do ochrony liberalnych wartości. „Podważenie zaufania do izraelskiego wymiaru sprawiedliwości, a w konsekwencji do izraelskiej demokracji, stawia pod znakiem zapytania podstawowe i fundamentalne prawa każdego człowieka. Taki rozwój sytuacji może zniechęcić inwestorów, którzy napędzają wzrost naszego wspaniałego przemysłu” – czytamy. ©℗