Polityką "zero Covid" Xi przeprowadził bezprecedensowy publiczny test państwowej kontroli nad zawodowym i prywatnym życiem obywateli. I nie chodziło tylko o zahamowanie pandemii. Pokazał, że potrafi zapobiegać buntowi niewolników, harujących na pozycję i dobrobyt warstwy uprzywilejowanej.

Pandemia, która zaczęła się prawie trzy lata temu w Wuhanie, została już praktycznie opanowana w większości krajów świata. Ale nie w ludowych Chinach, czego głównym powodem jest ich specyficzna strategia walki z wirusem, określona mianem zero COVID. Po pierwsze władze w Pekinie postawiły na szczepionki własnego pomysłu i produkcji. Po drodze za ich pomocą próbowały uzależnić od siebie politycznie liczne państwa na różnych kontynentach, oferując dostawy na preferencyjnych warunkach (efekty były ograniczone). Grając o wpływy i prestiż, Pekin konsekwentnie odmawiał stosowania preparatów z Zachodu, mimo że zapewniały one większą odporność.
Po drugie (nie bez związku z pierwszym) Państwo Środka postawiło na politykę powszechnego, regularnego i przymusowego testowania w celu szybkiego identyfikowania oraz izolowania nosicieli wirusa. Granice zewnętrzne zamknięto niemal całkowicie, a na nielicznych przybyszy nakładano przymusową kwarantannę. Tubylców objęto rozbudowanym systemem nadzoru, wykorzystującym aplikacje zainstalowane w ich telefonach. Osoby z pozytywnym wynikiem testu natychmiast traciły możliwość wejścia do środków transportu publicznego, miejsca pracy i obiektów publicznych. Ale restrykcje z automatu obejmowały też wszystkich, którzy mogli (choć nie musieli) zetknąć się z zakażonym. Zarówno chorzy, jak i osoby potencjalnie mające z nimi kontakt byli więzieni we własnych mieszkaniach lub w zaimprowizowanych, zamkniętych ośrodkach pod kontrolą sił policyjnych. Często bez odpowiedniej aprowizacji, środków czystości czy leków, nie mówiąc o potrzebach innego typu. Wraz z pojawianiem się nowych ognisk wirusa zamykano – niekiedy z godziny na godzinę – nie tylko domy i dzielnice, lecz także miasta (nawet największe, jak Szanghaj, Chengdu czy Shenzhen) oraz regiony i prowincje (Sinciang, Tybet, Jilin).
Od początku było jasne, że takie podejście odbije się negatywnie na chińskiej gospodarce. Blokady oznaczały nagłe i gigantyczne dziury w obsadzie stanowisk pracy, a także wyłączanie całych zakładów na czas nieokreślony. Mimo że wskaźniki tąpnęły, Pekin wciąż notował wzrost – niższy, niż wcześniej zakładano, ale wystarczający, by trzymać się dotychczasowej strategii. Zakłócenia łańcuchów dostaw i perturbacje na rynkach finansowych spowodowane lockdownami odbijały się czkawką również partnerom zewnętrznym. Kłopot? Xi i jego urzędnicy z kamiennymi twarzami wysłuchiwali narzekań i błagań przedstawicieli innych krajów, którzy oczekiwali poluzowania zasad w Państwie Środka i wytchnienia dla ich skołatanych gospodarek, po czym dalej robili swoje. Co więcej, politykę zaduszania ognisk wirusa policyjnymi i administracyjnymi restrykcjami Xi uczynił jednym ze sztandarowych elementów swojej kampanii przed XX Zjazdem Komunistycznej Partii Chin, na którym ubiegał się o potwierdzenie swego przywództwa na kolejne lata.
To miało sens – z jego punktu widzenia. Bo nie chodziło tylko o zahamowanie pandemii. Xi przeprowadził przy okazji bezprecedensowy publiczny test państwowej kontroli nad zawodowym i prywatnym życiem obywateli. Jawił się więc w propagandzie jako „ten, który się wirusowi nie kłania”. Ale przede wszystkim pokazywał funkcjonariuszom reżimu i jego biznesowym beneficjentom, że potrafi zadbać o ich bezpieczeństwo – czyli doskonalić narzędzia, dzięki którym karmiący ich system zachowa stabilność. Mówiąc wprost: że potrafi zapobiegać buntowi niewolników, harujących na pozycję i dobrobyt warstwy uprzywilejowanej. I się udało: „towarzysz cesarz” bez widocznego oporu wziął podczas zjazdu wszystkie upragnione zabawki i wprowadził więcej wiernych żołnierzy do kluczowych organów partyjnych.
Wydawało się, że jego władzy nic nie jest w stanie zagrozić przez długie lata. Aż zapalił się pewien wieżowiec w mieście Urumczi, na peryferyjnym zachodzie kraju.

Daleka droga ku Tiananmen

Pożar wybuchł w poprzedni czwartek. Zaczęło się prawdopodobnie od zwarcia w instalacji elektrycznej, po czym ogień objął kilka kondygnacji. Budynek był na głucho zamknięty od zewnątrz z powodu restrykcji antycovidowych. Kłódki na drzwiach i drut kolczasty w wyjściach ewakuacyjnych uczyniły z niego śmiertelną pułapkę. Na domiar złego straż pożarna miała problem z dojazdem, bo sąsiednie uliczki blokowały parkany ograniczające dostęp do ośrodka izolacji oraz auta zaparkowane pośpiesznie i byle jak przez ofiary nagłych alertów o zakażeniu. Pożar ugaszono dopiero po kilku godzinach; wedle informacji oficjalnych zginęło 10 osób (nieoficjalnie ponad 40), a co najmniej kilkanaście odniosło obrażenia.
Protesty przeciw polityce zero COVID zdarzały się już w Chinach wcześniej. Lud buntował się też z innych powodów, zazwyczaj ekonomicznych. Ale to, co nastąpiło po pożarze w Urumczi, zdumiało obserwatorów zewnętrznych, a pewnie także kierownictwo aparatu partyjno-państwowego i samych Chińczyków. Jak się wydaje, nagle przepełniła się czara zbiorowej goryczy – do wielu ludzi dotarło, że dotkliwe zasady narzucone przez rząd nie służą ich bezpieczeństwu, lecz wprost przeciwnie. Lokalne władze dolały oliwy do ognia, kłamiąc w pierwszych godzinach po tragedii, że budynek nie był zamknięty, i zrzucając winę na ofiary.
Pierwsze pokojowe czuwania w intencji zabitych zorganizowano zaraz po pożarze w kosmopolitycznym i stosunkowo liberalnym Szanghaju. Ale rychło jego śladem poszły inne miasta, a zgromadzenia przerodziły się w burzliwe protesty. Nie tylko przeciwko restrykcyjnej polityce zero COVID – również przeciwko władzy partii komunistycznej i samemu Xi Jinpingowi, o czym dobitnie świadczyły skandowane hasła.
W miniony weekend tysiące ludzi wyszły na ulice w stołecznym Pekinie, metropoliach przemysłowo-handlowych południowego i wschodniego wybrzeża (w tym w Hongkongu) oraz w licznych miejscowościach głuchej prowincji. Tłumy gromadziły się na uniwersyteckich kampusach i reprezentacyjnych placach miast. Błyskawicznie upowszechnił się obyczaj noszenia na demonstracjach białych, niezapisanych kartek papieru – i to one stały się symbolem sprzeciwu. Co ciekawe, pomimo drakońskiej kontroli internetu ludzie potrafili wykorzystać media społecznościowe do informowania o czasie i miejscu kolejnych protestów, ostrzegania przed akcjami policyjnymi czy instruowania o sposobie zachowania. Zaczęło się od WeChat, popularnej platformy komunikacyjnej, oraz aplikacji społecznościowych Douyin i Weibo, mimo szalejącej tam cenzury. Potem do akcji włączono nawet aplikacje randkowe, a także Twittera, Instagram i Telegram – formalnie zablokowane w kontynentalnych Chinach, ale dostępne po zainstalowaniu (zakazanego przez prawo) VPN.
We wtorek manifestacje przybrały na sile. Australijski think tank ASPI do czwartku doliczył się w sumie 51 protestów w 24 miastach. Z uwagi na utrudniony obieg informacji można przyjąć, że są to dane raczej zaniżone. Skala demonstracji i nagły przypływ aktywności obywatelskiej pokolenia 20-latków skłaniały wielu do porównywania z wydarzeniami sprzed 33 lat, zakończonych tragicznym finałem na Placu Niebiańskiego Spokoju. Przynajmniej na razie wydaje się to mocną przesadą. Ale faktem jest, że takiej fali niezadowolenia Chiny nie widziały od bardzo dawna. Przynajmniej poza Hongkongiem, który z racji swojej historii i struktury społecznej jest specyficzny. Na uwagę zasługuje przy tym polityczna aktywizacja chińskiej diaspory. Wezwania do dymisji Xi, zniesienia cenzury i wprowadzenia wolności politycznej wykrzykiwano po mandaryńsku i angielsku, m.in. w Toronto, Sydney, Tokio i Nowym Jorku. I oczywiście powiewano białymi kartkami.
Dynamika kolejnych wydarzeń jest całkowicie nieprzewidywalna. Lwia część zachodnich ekspertów wskazuje na słabości ruchu sprzeciwu: brak dobrej organizacji wewnętrznej, konstruktywnego, wspólnego programu, rozpoznawalnych liderów czy zaplecza logistycznego. O tym samym mówią też prominentni emigranci polityczni, jak np. mieszkający obecnie w Portugalii Ai Weiwei. Ale historia uczy, że przy splocie korzystnych okoliczności wsparcie (nawet dyskretne) z zewnątrz oraz błędy zaskoczonej wydarzeniami władzy, deficyty dysydentów potrafią tracić na znaczeniu.

Władza maca grunt

Siły bezpieczeństwa od początku reagowały dosyć ostrożnie. Zwiększono liczbę policyjnych patroli w newralgicznych rejonach miast, a do tego profilaktycznie blokowano potencjalne punkty zgromadzeń. W kilku miejscach doszło do starć z demonstrantami, przemocy fizycznej i aresztowań, jak np. we wtorek w Kantonie. Ale brutalność akcji była relatywnie niewielka, wyraźnie unikano eskalacji. Nacisk położono raczej na „subtelniejsze” działania, jak tropienie „poza ulicą” oraz możliwie dyskretną eliminację osób szczególnie aktywnych w organizowaniu protestów: namierzano je w sieci, wykorzystywano dane z monitoringu wizualnego, zeznania świadków i donosy konfidentów. Ofiary wzywane są na przesłuchania lub po prostu zgarniane z uczelni, zakładów pracy czy domów i zazwyczaj zatrzymywane. Dowody ich „przestępstw” zazwyczaj są w telefonach – stąd wśród aktywistów szybko rozpowszechniły się instrukcje, jak usuwać „trefne” aplikacje i ślady, a także rady, by nosić przy sobie wyłącznie „czyste” aparaty do użytku legalnego, a w celach nielegalnych stosować inne, trzymane w ukryciu.
Tradycyjne media państwowe (w sojuszu z dyspozycyjnymi blogerami) równocześnie rozpoczęły kampanię przeciwko protestującym. Z jednej strony zohydzają szerokiej publice demonstracje jako „chuligańskie” i „inspirowane przez obce siły”, a z drugiej minimalizują ich znaczenie. Przy okazji można się dowiedzieć od proreżimowych publikatorów, że polityka partii i rządu w zakresie zwalczania wirusa jest słuszna, bezalternatywna i że wciąż cieszy się niezachwianym poparciem mas, a cały świat zazdrości Chinom tak udanego przywództwa i niewątpliwych sukcesów.
Ale to robienie dobrej miny do złej gry. O tym, że władza nie bagatelizuje protestu i jego potencjału, najlepiej świadczy punktowe poluzowanie antycovidowych obostrzeń ogłoszone w środę – m.in. w Kantonie, Guangzhou i Chongqingu. Mało prawdopodobne, by lokalne władze zdobyły się na takie kroki bez aprobaty Pekinu. Mamy więc do czynienia z próbą przynajmniej chwilowego uspokojenia nastrojów i z sondowaniem reakcji na łagodniejszą politykę w szerszej skali. Jej nieoficjalne zapowiedzi zresztą pojawiły się już w czwartek, a konkretów należy zapewne oczekiwać lada dzień. Rzecz jasna, przedstawiciele władzy, którzy sugerują ograniczenie restrykcji, udają, że przyczyną korekty kursu nie są protesty – po prostu nagle doszli do wniosku, że wirus stał się ostatnio mniej groźny.
Wybór, przed jakim stanął Xi Jinping, jest diablo trudny. I ryzykowny – bo gdy przez lata buduje się wizerunek przywódcy twardej ręki, uparcie dążącego do wyznaczonych celów, to kompromis z buntownikami, nawet merytorycznie uzasadniony, może doprowadzić do erozji autorytetu. Okazywanie słabości nie jest czymś, czego akolici spodziewają się po liderze takim jak Xi. W konsekwencji mogą poszukać sobie nowego, lepszego i bardziej stanowczego przywódcy, a ten dotychczasowy nagle zapadnie na zdrowiu.
Prosty odruch nakazywałby brnięcie w represje. Siłową pacyfikację demonstracji, pokazowe procesy zatrzymanych, sięgnięcie po najsurowsze paragrafy, wieloletnie wyroki więzienia i egzekucje, plus dalsze ograniczenie swobód dla całego narodu. Ale z taką opcją wiążą się przynajmniej dwa poważne ryzyka. Wewnętrzne to ugrzęźnięcie w spirali przemocy w przypadku, gdy buntownicy nie dadzą się łatwo sterroryzować. Zewnętrzne to zaostrzenie sankcji ekonomicznych i politycznych przez państwa demokratyczno-liberalne. Jedno i drugie oznacza pogarszanie się sytuacji gospodarczej, a w konsekwencji zaprzepaszczenie mocarstwowych ambicji i – być może – utratę władzy przez Xi i jego ludzi.

Nieoczywiste konteksty

Pozostaje więc opcja trzecia, pośrednia. Oraz gra na czas. Pytanie tylko, jak długo da się manewrować pomiędzy sprzecznościami – i w którym momencie ciosy przyjdą z obu stron, od zawiedzionej zbyt wolnym tempem znoszenia restrykcji ulicy, i od wkurzonych oznakami słabości jastrzębi wewnątrz elity władzy. Jeśli do tego doszłaby jeszcze przemyślana polityka ośrodków zewnętrznych, obliczona na podkopanie pozycji obecnej ekipy, jej rychły koniec stałby się wysoce prawdopodobny. Oczywiście nadal możliwy jest też scenariusz odwrotny: spacyfikowanie buntu przy pomocy kijów i marchewek, przy jednoczesnym uspokojeniu zaplecza politycznego, przekonaniu jego członków, że miękka polityka to tylko chwilowe pozory. Uwaga: elementem użytecznym bywa w takich przypadkach jakaś agresywna akcja skierowana na zewnątrz. Dodatkowy bonus to, rzecz jasna, konsolidacja sporej części społeczeństwa wokół tronu w obliczu wroga – prawdziwego lub wyimaginowanego – stojącego u granic ojczyzny.
Z punktu widzenia Xi opcja ta będzie niewątpliwie kusząca. Inna sprawa, czy starczy mu talentów i szczęścia, by ją przeprowadzić w praktyce. Po pierwsze na niekorzyść drużyny Xi gra to, że konstruowany przez lata złożony system społecznej kontroli – zwłaszcza w cyberprzestrzeni – okazał się mniej szczelny, niż mogło się wszystkim wydawać. To ośmiela potencjalnych dysydentów. Po drugie zmarł właśnie Jiang Zemin, były przywódca partii i państwa, kojarzony powszechnie (nie do końca słusznie) z wielkimi sukcesami lat 90. XX w. oraz odwilżą wewnętrzną i zewnętrzną. Oddawanie mu czci przez miliony Chińczyków w naturalny sposób stanie się okazją do manifestowania poparcia dla wolnościowych i promodernizacyjnych postulatów, wbrew projektowanej po XX zjeździe linii władz. Mimochodem może to dostarczyć buntownikom dodatkowego paliwa.
Na korzyść rządzącej ekipy mogą zadziałać jej niekwestionowane sukcesy – od podboju kosmosu po geostrategiczne zdominowanie odwiecznego rywala, czyli Rosji. To się w Chinach docenia. Ale kto wie, czy nie kluczowym atutem może się okazać kunktatorstwo Zachodu. To nie przypadek, że większość oficjalnych reakcji „wolnego świata” na zamieszki w Państwie Środka była, najoględniej mówiąc, powściągliwa i wyważona. Zdecydowały o tym zarówno cicha nadzieja na kolejne, jeszcze bardziej intratne interesy z Pekinem, jak i lęk przed zakłóceniem istniejących powiązań ekonomicznych. Marzenia pięknoduchów o demokratycznych i liberalnych Chinach wyłaniających się z chaosu rewolty przegrywają w realnym świecie z zimną kalkulacją polityków, urzędników i biznesmenów, ostrożnie wybierających „znane zło” – reżim co prawda niezbyt przyjazny, bez wątpienia zbrodniczy i potencjalnie agresywny, lecz przynajmniej z grubsza przewidywalny. Z instrukcją obsługi już dawno przeczytaną i przećwiczoną.
Większość oficjalnych reakcji „wolnego świata” na zamieszki w Państwie Środka była, najoględniej mówiąc, powściągliwa i wyważona. Zdecydowały o tym zarówno cicha nadzieja na kolejne interesy z Pekinem, jak i lęk przed zakłóceniem istniejących powiązań ekonomicznych
Nic więc dziwnego, że przywódcy Zachodu apelują o przestrzeganie w Chinach praw człowieka i protestują, gdy Pekin wkracza na ich podwórka (a nawet aktywnie przeciwdziałają jego zapędom) – lecz z trwogą myślą o scenariuszu, w którym azjatyckie mocarstwo przechodzi poważniejsze perturbacje wewnętrzne. Tym bardziej nie przyłożą do tego ręki, czyli nie wesprą w krytycznym momencie buntu. Krótkowzroczność? Bez wątpienia. Ale to coraz częstsza cecha polityków demokratycznych. Nie dziwmy się zanadto, cykl wyborczy wymusza na nich myślenie w kategoriach doraźnych korzyści. A ich słupki poparcia zależą również od łańcuchów dostaw, wolumenu sprzedaży na chłonnym chińskim rynku i od wartości chińskich inwestycji na giełdach. Z kolei biznes bardzo nie lubi rewolucji. Przynajmniej tych, których sam nie zorganizował.
Niezależnie od tego, czy Zachód odważy się w jakikolwiek sposób wesprzeć chińskie protesty, kluczowe pozostaną kolejne działania samych Chińczyków. Po złagodzeniu restrykcji antycovidowych i represjach wobec uczestników zajść końcówka tygodnia jest zapewne czasem refleksji i podejmowania decyzji po obu stronach barykady. Weekend może nam przynieść nowe sygnały – wskazać, że walka trwa albo że protest rozchodzi się po kościach. Jeśli spełni się to drugie, to i tak wystąpienia pozostawią po sobie ślad. Wielu ludzi w Chinach straciło w ostatnich dniach złudzenia, wielu zyskało nadzieję.
Ten kraj nie będzie już taki sam jak przed pożarem w Urumczi. ©℗