- Jesteśmy uzbrojeni po zęby, broń jest zbyt łatwo dostępna, a do tego żyjemy w kulturze, która przemoc normalizuje - uważa Ryan Brown, psycholog społeczny, dyrektor Doerr Institute for New Leaders na Rice University.

Z Ryanem Brownem rozmawia Eliza Sarnacka-Mahoney
Jak w prosty sposób wyjaśnić problem Ameryki z bronią palną?
Spójrzmy przede wszystkim na statystyki dotyczące masowych strzelanin. Kryminolodzy z Uniwersytetu Williama Patersona opublikowali niedawno raport, w którym przeanalizowali częstotliwość tego zjawiska w krajach rozwiniętych na przestrzeni ostatnich 20 lat. Ameryka nie tylko prowadzi w tym smutnym rankingu, lecz także znacząco wyprzedza inne państwa. W latach 1998-2019 r. mieliśmy 101 masowych strzelanin, definiowanych jako ataki z bronią palną, w których zginęły więcej niż cztery osoby. We Francji, która zajęła drugie miejsce, było ich osiem. USA odpowiada w sumie za 73 proc. masowych strzelanin, do których doszło w minionych dwóch dekadach. Innym miernikiem skali przemocy danego kraju jest jego militaryzacja.
Tu też Ameryka nie ma sobie równych?
Nasz budżet na wojsko to prawie 40 proc. wydatków militarnych w skali globalnej. Notujemy również najwięcej zabójstw z użyciem broni palnej wśród krajów wysokorozwiniętych - rocznie ponad cztery osoby na 100 tys. mieszkańców. W pozostałych państwach wskaźnik ten waha się od zera do 0,6. Niechlubną pozycję lidera tracimy tylko wtedy, gdy bierzemy pod uwagę 25 najludniejszych państw świata. Ale i tak plasujemy się bardzo wysoko, bo na piątym miejscu. Kontynuować?
Bardzo proszę.
Przodujemy też w statystykach samobójstw z użyciem broni - w ten sposób ginie 55 proc. samobójców w USA. Co roku to ponad 14 osób na 100 tys., czyli dwa razy tyle co np. w Wielkiej Brytanii. Dalej: brutalne starcia z policją, nasza narodowa specjalność. Amerykańska policja zabija coraz więcej i częściej, bo nigdy nie wie, czy nawet drobny złodziejaszek nie okaże się uzbrojony. I wreszcie zjawisko tak zatrważające, że aż niewiarygodne: w tym roku organizacja amerykańskich pediatrów ogłosiła, że śmierć od ran postrzałowych stała się w USA główną przyczyną zgonów dzieci i młodzieży, wyprzedzając wypadki samochodowe i choroby nowotworowe. Z wyjątkiem Kanady w świecie rozwiniętym nie ma kraju, gdzie ten rodzaj śmierci byłby w pierwszej piątce. Oczywiście mówimy tu nie tylko o zgonach w wyniku zamachu, lecz także przez przypadek, np. podczas zabawy z bronią. Wspólny mianownik tych zjawisk jest taki: jesteśmy uzbrojeni po zęby, broń jest zbyt łatwo dostępna, a do tego żyjemy w kulturze, która przemoc normalizuje.
ikona lupy />

Ryan Brown psycholog społeczny, dyrektor Doerr Institute for New Leaders na Rice University. Autor książki „Honor Bound: How a Cultural Ideal Has Shaped the American Psyche”

/ Materiały prasowe
Winna jest kultura, a nie kulejąca opieka psychiatryczna? Po każdej masowej strzelaninie - również po tej ostatniej, w podstawówce w Uvalde - słyszymy, że nie byłoby tragedii, gdyby zamachowiec miał dostęp do leczenia.
To nośny argument, ale teza, która za nim stoi, nie trzyma się kupy. Jeśli w USA zdarza się 20 razy więcej masowych strzelanin niż w innych państwach, to - zgodnie z taką logiką - powinniśmy mieć dowody, że Amerykanie są 20-krotnie bardziej zaburzeni umysłowo. A to nie jest prawda. Statystyki chorób psychicznych w USA nie odbiegają aż tak bardzo od tych w innych krajach rozwiniętych. Przyczyna leży więc gdzie indziej. Badania dotyczące broni prowadzone w USA od ponad 40 lat dowodzą, że dynamikę przemocy kształtują normy mające korzenie w tzw. kulturze honoru. Przez stulecia dominowała ona na wielkich obszarach Ameryki zwanych pograniczem (American frontier).
Kultura honoru, czyli dokładnie co?
Obyczajowość, która ogromną wagę przykłada do reputacji. To ona decyduje o statusie społecznym i o dobrobycie jednostki. Do tego warunki dobrej reputacji mężczyzny i kobiety są bardzo sztywne. Od mężczyzny oczekuje się siły fizycznej, odwagi i gotowości do obrony honoru swego i swojej rodziny, nawet jeśli wymaga to zastosowania przemocy. Reputacja kobiety związana jest z tym, jak wypełnia swoje obowiązki rodzinne i czy jest wierna mężowi. Jej „niegodne” zachowanie może wystawić na szwank reputację męża i całej rodziny. Historycznie kultura honoru dominowała w społecznościach o wysokim wskaźniku ubóstwa, gdzie ludzie obawiali się, że ich zasoby mogą im zostać w każdej chwili odebrane.
Z czego wynikała ta obawa?
Z tego, że na amerykańskim pograniczu podstawową aktywnością gospodarczą było nie rolnictwo, lecz hodowla. A zwierzęta - w przeciwieństwie do ziemi - można ukraść lub zabić. Kultura honoru rozwijała się też w warunkach słabych struktur państwowych i ochrony prawnej. To rodziło przekonanie, że jeśli ktoś nam ukradnie stado owiec czy krów, to zostaniemy z tym problemem całkiem sami - nie ma centralnego rządu ani służb bezpieczeństwa, które się za nami wstawią. Najskuteczniejszą ochronę przed zewnętrznym niebezpieczeństwem zapewnia więc reputacja. To jak wysłanie w świat sygnału: nie zadzieraj ze mną, bo wiesz, że się zemszczę.
Jak zrodziła się w Ameryce kultura honoru?
Pojawiła się w czasach ekspansji białego człowieka na Zachód. Jedną z głównych grup napływowych byli wtedy Szkoci, społeczność z niezwykle silnymi tradycjami honoru. Gdy w 1790 r. przeprowadzono w USA pierwszy spis powszechny, ogółem stanowili ok. 10 proc. białej ludności, ale na południowych i zachodnich rubieżach ówczesnej Ameryki ich udział w populacji sięgał 30-40 proc. Na tle pozostałych grup imigrantów Szkoci wyróżniali się tym, że przybywali do Nowego Świata całymi rodzinami, a nie - jak to często bywało - że najpierw wyruszał mężczyzna, a resztę rodziny ewentualnie sprowadzał dopiero wtedy, gdy znalazł stabilną pracę i miejsce do życia. To, co bierzemy dzisiaj za specyficzną obyczajowość, „folklor” Dzikiego Zachodu, to nic innego jak kulturowa spuścizna Szkotów.
Szkoci stworzyli Dziki Zachód?
Oczywiście. Proszę spojrzeć na nazwiska najsłynniejszych rewolwerowców i bohaterów tamtej ery. Skrajnie trudne warunki bytowe na amerykańskim pograniczu mogła zaakceptować tylko grupa, która znała już życie w miejscu bez centralnej administracji i praworządności. Grupa, która umiała sobie poradzić w świecie, gdzie rządzi prawo pięści i rewolweru, a każda, nawet najgłupsza zaczepka wymaga reakcji.
To dlatego w Kanadzie i Australii - również krajach imigracji - nie było kulturowych odpowiedników Dzikiego Zachodu? Bo nie napływali tam masowo Szkoci?
Można to tak wyjaśnić. To też powód, dla którego Dziki Zachód - w sensie kulturowym - nie rozciągał się na północne rubieże USA, czyli tereny obecnych stanów Ohio, Michigan, Wisconsin. Tam napływali głównie imigranci z Niemiec i Skandynawii, a wraz z nimi zakorzeniły się inne normy kulturowe. Dowodów na to, że amerykańskie podejście do broni i przemocy jest nierozerwalnie związane z kulturą honoru i szkockim osadnictwem, dostarcza też historia Nowej Anglii. Od czasów kolonialnych kształtowały ją rozmaite ugrupowania religijne. Kwakrzy, którzy osiedlili się w Pensylwanii, od początku byli atakowani i łupieni przez ludność rdzenną. Religia zabraniała im jednak posiadania broni i walki zbrojnej. Część swoich ziem w zachodniej Pensylwanii oddali za darmo Szkotom, a ci mieli w zamian działać jako nieformalna straż graniczna. Pittsburgh i jego okolice to rejon, gdzie skala przemocy zawsze była dużo wyższa niż w pozostałych częściach stanu.
W jaki sposób kultura honoru rozlała się po Ameryce?
To efekt migracji w II połowie XIX w. Trwała wtedy rewolucja przemysłowa, rozwijały się miasta, które przyciągały przybyszów z krajów i regionów o silnej kulturze honoru, szczególnie z Włoch i Irlandii, a także dalej ze Szkocji. Kultura gangów, które kwitły w metropoliach szczególnie w czasach prohibicji, wyrasta bezpośrednio z kultury honoru. Jej główna cecha to bezwarunkowa lojalność, rozumiana jako gotowość do stosowania przemocy w obronie interesów organizacji. Ale elementy kultury honoru szerzyła też w Ameryce ludność czarna, która po abolicji z 1865 r. zaczęła masowo migrować do miast na Północy w poszukiwaniu pracy. Tak jak wcześniej Szkoci, tak nowo wyzwoleni niewolnicy nie mieli w obronie własnej nic oprócz reputacji i pięści. Wielu w miarę możliwości zdobywało broń, co z czasem przyczyniło się do narodzin nowego zjawiska: biedy i przemocy w wielkomiejskich gettach.
Zatrzymajmy się jeszcze na moment przy niewolnictwie. W jaki sposób wpłynęło ono na wyobrażenia Amerykanów na temat roli broni w codziennym życiu?
Strzelba była podstawowym narzędziem każdego właściciela niewolników. Zapewniała nie tylko osobiste bezpieczeństwo, lecz także porządek na plantacji. Niektórzy amerykańscy konstytucjonaliści uważają wręcz, że druga poprawka do konstytucji pojawiła się wyłącznie z powodu niewolnictwa: miała zagwarantować białym prawo kontrolowania ludności czarnej. Nie jestem przekonany, czy tak właśnie było, ale nie da się przeoczyć tego, że wśród białych jest wyższy odsetek posiadaczy broni niż wśród innych grup rasowych i etnicznych. To, że kolor skóry odgrywa rolę w debacie o drugiej poprawce, pokazuje też historia NRA (National Rifle Association - Narodowe Stowarzyszenie Strzelectwa). Przez długi czas organizacja ta funkcjonowała na obrzeżach życia publicznego. Uchwalone w latach 60. XX w. ustawy o prawach obywatelskich, które zakazywały dyskryminacji ze względu na kolor skóry czy narodowość, rozbudziły jednak w części społeczeństwa postawy rasistowskie. A liderzy NRA postanowili to wykorzystać dla swoich celów. W kampaniach reklamowych niedwuznacznie sugerowali, z której strony nadchodzi zagrożenie dla białego człowieka. Strategia ta pomogła NRA zbudować prawdziwe imperium i wzmocnić rolę broni w amerykańskim społeczeństwie. Promowany przez organizację styl życia bazuje na elementach kultury honoru, co oznacza skłonność do rozgrzeszania aktów brutalnej przemocy, nawet morderstwa, a także promowanie samozwańczych straży porządku.
Czy jest coś, co mogłoby zmienić poglądy Amerykanów na temat posiadania broni?
Ameryka wciąż nie dotarła do punktu, w którym jest gotowa powiedzieć, że broń stanowi problem. Gorzej - wiele osób uważa, że skala przemocy zmniejszy się, jeśli będzie więcej uzbrojonych ludzi. Taką teorię agresywnie lansują organizacje strzeleckie. Po masowej strzelaninie w kinie w Kolorado (w 2012 r. - red.), w której zamachowiec zabił z karabinu 12 osób, brałem udział w panelu dyskusyjnym. Siedziałem obok właściciela sklepu z bronią - miłego, spokojnego człowieka. Święcie wierzył w sens misji „dobrego człowieka z bronią” (good guy with a gun). Przekonywał, że dzięki niemu każdy wariat i kryminalista dwa razy pomyśli, zanim otworzy ogień na ulicy. Nie zrobiło na nim wrażenia tłumaczenie, że większość zamachowców liczy się z tym, że poniesie śmierć w ataku, a niektórzy wręcz tego pragną. Tak samo jak wyniki setek badań z całego świata, które potwierdzają, że wzrost liczby broni w społeczeństwie przekłada się na wzrost przemocy. Stosunek do broni zależy przede wszystkim od kulturowych wartości, do których przywiązana jest dana osoba. Gdy w grę wchodzą osobiste poczucie bezpieczeństwa i honor, to zmiana postawy jest bardzo trudna. Tym bardziej że posiadanie broni to też często rodzinna tradycja. Taki człowiek myśli sobie: „ojciec miał w domu arsenał, dziadek miał arsenał, broń zawsze była pod ręką na wypadek pojawienia się dzikiego zwierzęcia czy nieproszonego gościa. A teraz ktoś mi mówi, że ta tradycja jest problemem”. Próbować odebrać mu broń to tak jakby odzierać go z tożsamości.
Jest coś, co daje panu nadzieję?
Przyznam, że z tą nadzieją trudno, zwłaszcza że miłośnicy broni mają u naszych ustawodawców coraz większy posłuch. Druga poprawka jest częścią konstytucji od ponad 200 lat, ale dopiero w 2008 r. Sąd Najwyższy orzekł, że gwarantuje ona powszechne prawo do posiadania broni. W czerwcu tego roku w sprawie przeciwko stanowi Nowy Jork SN uznał też, że można bez ograniczeń nosić ją przy sobie w ukrytym miejscu. Niedawno Kongresowi udało się jednak przegłosować pierwszą od kilkunastu lat ustawę utrudniającą dostęp do broni. Nie jest doskonała, ale jest jakimś zalążkiem zmiany. Przewiduje ona m.in. ograniczenie sprzedaży broni osobom chorym psychicznie i dokładniejsze sprawdzanie kryminalnej przeszłości nabywców, a także fundusze na walkę z przemocą domową i system identyfikacji osób potencjalnie niebezpiecznych (tzw. red flag laws). Ja wciąż jednak uważam, że najlepszym wyjściem byłoby obalenie drugiej poprawki. Sedno problemu tkwi w tym, że nie wiemy, co mieli na myśli ojcowie założyciele, gdy ją uchwalali.
A pana zdaniem co mieli na myśli?
Myślę, że przede wszystkim chodziło im o zagrożenie ze strony Brytyjczyków. W czasach, gdy powstawała konstytucja, było ono wciąż realne. Stąd zapis o „milicji” i jej roli w obronie obywatelskiej. Chodziło więc o uzbrojenie tej straży, a nie o powszechny dostęp do broni. Poza tym żyjemy w całkiem innych czasach niż Jefferson i Washington. Powinniśmy uchwalić nową poprawkę przystającą do obecnych realiów i potrzeb. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zachować prawo do posiadania broni, ale obwarować je rozsądnymi regulacjami, które gwarantowałyby społeczeństwu bezpieczeństwo. Wcześniej musimy jednak uporządkować wiele innych spraw - fundamentalnych dla mnie jako psychologa. Uważam, że Amerykanie przestali rozumieć, kim są jako naród. A bez tego trudno im wskazać wspólne cele. Zamiast narodu kwitnie polityka plemienna: zwycięża ten, kto krzyczy najgłośniej i obraża.
To akurat dzieje się w wielu miejscach na świecie. I nikt nie wie, jak temu przeciwdziałać.
Amerykę na tle reszty świata rozwiniętego wyróżnia jedna ważna rzecz. Przechodzimy właśnie rewolucję demograficzną, która w ciągu najbliższych 50 lat odbije się na każdym aspekcie naszego życia. Wraz z nią szykują się duże zmiany kulturowe. Sądząc po tym, jak dzisiaj głosują najmłodsze pokolenia, i jakie sprawy je zajmują, można podejrzewać, że stosunek do broni w Ameryce znacząco się zmieni. Czy kolejne pokolenie będzie tym, które w końcu przyzna: jesteśmy uzależnieni od przemocy, mamy problem z bronią i musimy zacząć się leczyć? Mam nadzieję, że tak. ©℗