- Oczy świata zwrócone są ku Ukrainie. Szansa, że ktoś zainteresuje się teraz głodującymi dziećmi w Jemenie, jest niewielka, tam przez cały czas toczy się wojna, która nas nie interesuje - uważa dr hab. Katarzyna Górak-Sosnowska, ekonomistka i religioznawczyni związana ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie.
- Oczy świata zwrócone są ku Ukrainie. Szansa, że ktoś zainteresuje się teraz głodującymi dziećmi w Jemenie, jest niewielka, tam przez cały czas toczy się wojna, która nas nie interesuje - uważa dr hab. Katarzyna Górak-Sosnowska, ekonomistka i religioznawczyni związana ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie.
Inwazja Rosji na Ukrainę ograniczyła eksport wielu towarów, w tym pszenicy, oleju słonecznikowego czy kukurydzy. Skutki odczuwają już mieszkańcy uzależnionych od importu państw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. W Libanie na początku marca cena chleba podskoczyła o 70 proc. Jak to wpłynie na nastroje społeczne w regionie?
Sytuacja jest bardzo spolaryzowana. Z jednej strony mamy beneficjentów, czyli państwa Zatoki Perskiej, z którymi wszyscy teraz chcą jeszcze bardziej współpracować. Do łask wraca też Iran. Z drugiej strony mamy poszkodowaną część regionu, która uzależniona jest od importu zbóż z Ukrainy i Rosji. Uboższe państwa mają ograniczoną możliwość wprowadzania np. subsydiów żywnościowych, czyli ustalania cen minimalnych albo dokładania do produkcji. Taki system działa np. w Egipcie. Chodzi w nim o to, żeby najbiedniejszy Egipcjanin był w stanie kupić sobie chleb. Przy tym poziomie eksportu jego utrzymanie może być jednak bardzo trudne. Pojawia się więc pytanie, co wydarzy się dalej. W przeszłości dochodziło już do protestów wywołanych próbami zwiększenia ceny minimalnej pieczywa. Zwykle to strona rządowa musiała w takiej sytuacji ustąpić. Myślę, że obecnie nie ma płaszczyzny do tego, by mogło się to powtórzyć. Państwa te są w opłakanej kondycji finansowej. Być może ratunkiem mogłaby okazać się jakaś forma wsparcia ze strony państw Zatoki Perskiej. To chyba obecnie jedyna deska ratunku, choć wiązałaby się z dalszym uzależnieniem od bogatych gospodarek.
Powinniśmy spodziewać się w takim razie wybuchu kolejnej arabskiej wiosny?
Niekoniecznie. Wbrew pozorom arabska wiosna była również motywowana politycznie. Dla mieszkańców regionu kluczowe było wówczas osiągnięcie godnych warunków życia, ale mieli też dość autorytarnych rządów. To coś więcej niż problem z niedoborem żywności. Patrząc na rezultaty arabskiej wiosny, można zauważyć, że żadne z państw nie osiągnęło pełnego sukcesu: Tunezja, dzięki demokratycznym przemianom, miała stanąć na nogi, ale tak się nie stało, a w Egipcie wszystko wróciło do stanu sprzed jej wybuchu. W pozostałych państwach, w których doszło do znacznych protestów, trwają konflikty. Nie są to więc przykłady, które zachęciłyby Arabów do powtórzenia arabskiej wiosny po tak krótkim czasie. Od wybuchu tamtych protestów minęła bowiem dopiero dekada. Być może będziemy mieć więc do czynienia wyłącznie z protestami natury ekonomicznej. Pytanie, co z tym zrobią rządzący. Patrząc na skalę problemu, ich możliwości oddziaływania na źródło problemu są bardzo ograniczone.
Większość rządów na Bliskim Wschodzie jest dysfunkcyjna. W Libanie dopiero po roku od eksplozji w porcie w Bejrucie udało się utworzyć nowy rząd, a w Tunezji władzę skonsolidował autokrata. W pozostałych państwach sytuacja nie wygląda lepiej. Czy ich władze mają jakiekolwiek pole manewru?
Tak naprawdę nawet gdyby rządzący chcieli coś zrobić, niezależnie od tego, czy są dysfunkcyjni, czy nie, to zwyczajnie nie mają środków na podjęcie jakiegokolwiek systemowego działania. Tak jest zarówno w przypadku Tunezji, jak i np. Jordanii. Egipt przy swojej olbrzymiej populacji również nie ma o czym marzyć, a Liban już teraz jest strasznie zadłużony. Poza tym oczy świata zwrócone są ku Ukrainie. Szansa, że ktoś zainteresuje się teraz głodującymi dziećmi w Jemenie, jest niewielka, bo przecież tam przez cały czas toczy się wojna, która nas nie interesuje. Warto zwrócić tu uwagę na kontekst polityczny. Zdecydowanie bliższa jest nam wojna, która dzieje się w Europie, od tych toczących się gdzieś indziej. Tam podobnego wsparcia oraz presji międzynarodowej nie ma.
Przed wybuchem wojny w Ukrainie zainteresowanie Zachodu problemami świata arabskiego nie było większe. Czego oczekiwałaby pani od państw Unii Europejskiej wobec kryzysów i wojen, które trwają obecnie na Bliskim Wschodzie?
Tyle mleka się już rozlało, że możemy sobie tylko na ten temat gdybać. Jeśli moglibyśmy cofnąć się do przeszłości, może warto byłoby zacząć od tego, że państwa zachodnie nie powinny były tak silnie ingerować w regionie. Takie działania doprowadziły do całej masy konfliktów, weźmy np. konflikt izraelsko-palestyński. Nam się wydaje, że to założenie państwa Izrael było naturalną koleją rzeczy, ale trzeba pamiętać, że z perspektywy arabskiej była to kolonialna ingerencja świata zachodniego. Z tej perspektywy trudno teraz powiedzieć, co należałoby zrobić, ponieważ jakakolwiek zachodnia ingerencja w tamten rejon świata zazwyczaj przynosi odwrotne efekty od zamierzonych. Kiedy zakłada się górnolotnie, że ktokolwiek ingerował np. w Iraku, by szerzyć tam demokrację, a nie po to, by wzmocnić swoją pozycję geopolityczną. Jedyną opcją pozostaje więc wsparcie bieżące. Trzeba po prostu wierzyć, że społeczeństwa te ponownie przetrzymają niesprzyjające warunki. One już teraz mierzą się ze skutkami zmian klimatu czy, jak w Libanie, z dramatyczną sytuacją finansową. Wpływ wojny w Ukrainie na import towarów jest więc kolejnym nieszczęściem, pełzającą katastrofą, która się w tym regionie pojawi. Może się ona przełożyć na wzrost radykalnych nastrojów.
W jaki sposób?
Oczywiście nie ma bezpośredniej korelacji, która dowodziłaby, że im człowiek jest biedniejszy, tym bardziej staje się radykalny. Natomiast w sytuacji, kiedy podstawowe potrzeby są zagrożone, ludzie mogą chętniej wychodzić na ulice i mocniej demonstrować. Niestety, to niezadowolenie może zostać przez kogoś zagospodarowane, jeżeli chodzi o jakąś ideologię polityczną czy religijną. To jest naturalna kolej rzeczy, że niezadowolonych ludzi na skraju wytrzymałości łatwo jest wykorzystać do niecnych celów.
Część państw, w tym Tunezja, negocjuje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym dodatkowe wsparcie. Jego uzyskanie oznaczałoby jednak, że musiałyby zrezygnować np. z subsydiowania chleba. Czy według pani jest to dobry pomysł na walkę z kryzysem, który może realnie pomóc mieszkańcom regionu?
Niektóre państwa na takim etapie negocjacji rzeczywiście już były. I z tego powodu pojawiały się niepokoje społeczne. Rozumiem, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy ma swoją politykę i chciałby doprowadzić do wprowadzenia w większym stopniu mechanizmów rynkowych. Natomiast pojawia się pytanie, czy warto stawiać jakiekolwiek warunki w obecnej sytuacji. Z perspektywy tych, którzy mają pomagać, zapewne warto, ale trzeba pamiętać, że te warunki są niemożliwe do spełnienia. Być może warto byłoby więc trochę spuścić z tonu. Przecież ci ludzie nie są winni tego, że gdzieś w Europie toczy się wojna. Oni i tak znajdują się już w trudnej sytuacji i mają całą masę innych problemów. Możliwe, że państwa Zatoki wykorzystają to i zagospodarują tę niszę. ©℗
Rozmawiała Karolina Wójcicka
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama