W kampanii Joe Biden obiecywał „zakończenie wojny domowej”. Niestety odejście Donalda Trumpa nie pomogło. Polaryzacja w USA nie odeszła wraz z nim.

Z patosem, zeszklonymi oczami i akcentowaniem jak u podróżnego kaznodziei Biden obiecywał w kampanii „zakończenie wojny domowej”, „uleczenie kraju” czy „przywrócenie duszy narodu”. Zmęczonych jednoosobowym „shitshow” Donalda Trumpa Amerykanów to przekonało. Demokrata pokonał w skali kraju swojego rywala pewnie, o 4,5 pkt proc. Największe liberalne media, przeżywające swoją drogą za Trumpa złoty okres, odtrąbiły wygraną. Oto z Białego Domu pozbyto się nienawistnika siejącego podziały.
Mimo to atmosfera prezydenckiej inauguracji Bidena była przygnębiająca. Waszyngton zabezpieczało ponad 20 tys. amerykańskich wojskowych, więcej niż w tym czasie było ich w Afganistanie. Mieszkańcy stolicy, pomni brutalnych zamieszek sprzed dwóch tygodni na Kapitolu, obawiali się nawet wyjść na ulice, a co dopiero na zaprzysiężenie. Większość odetchnęła jednak z ulgą – rzucający na prawo i lewo kłamstwami Donald Trump pokojowo przekazał władzę. Od tej pory wszystko miało pójść w dobrą stronę.
Trump zniknął, ale podziały nie. W rok po jego odejściu media piszą o hi perpolaryzacji, a eksperci Pew Research czy Carnegie Endowment for International Peace ostrzegają, że tak bardzo Stany Zjednoczone nie były podzielone nigdy, a z pewnością od czasów wojny secesyjnej. Świadczą o tym sondaże – 80 proc. zarejestrowanych wyborców twierdzi, że ich przeciwnicy zagrażają amerykańskim wartościom. Prawie dwie trzecie obywateli USA jest przekonane, że ich polityczni oponenci stanowią niebezpieczeństwo dla kraju, a jedna trzecia uważa, że wybory zostały sfałszowane. W ostatnich latach spadki obserwujemy nawet w odsetku obywateli skłonnych do poślubienia kogoś z przeciwnej partii politycznej. Politolodzy biją na alarm, wspólnota się roztrzaskuje, a skleić ją jest trudno. Po roku rządów Biden nie może pochwalić się sukcesami na tym polu.
Przy rozbuchanej polityce tożsamościowej Amerykanie pochłonięci są sporami o edukację, obowiązek noszenia maseczek czy krytyczną teorię rasy. MSNBC dalej pomstuje na wieśniaków z prowincji, przedstawiając ich jako ogłupiałe zombie, a Fox News na elity z wybrzeża, rzekomo spiskujące, jak zniszczyć USA. Stacje utrzymują diabelskie pakty z widzami, niewybaczalnym grzechem jest wyrwanie ich z bańki, dostarczenie im czegoś, co może ich zaskoczyć, zaburzyć ich komfort. To kwestia celów politycznych – długo w Stanach Zjednoczonych mówiło się, że wybory prezydenckie wygrywa ten, kto przyciągnie więcej elektoratu środka. Ale to już nieaktualne, obecnie liczy się mobilizacja swojej strony. W takim układzie nie dziwi, że gdy Trump mówił w kampanii, że stawką wyborów są święta Bożego Narodzenia, jego elektorat brał te słowa na poważenie.
Brak zaufania do drugiej strony odbija się też na instytucjach, gdyż zawęża ważne w Kongresie pole do legislacyjnych kompromisów. Zmniejsza także szanse pozbycia się reliktów jak Kolegium Elektorów czy gerrymandering (manipulowanie granicami okręgów wyborczych) i poluzowania masowych ograniczeń praw wyborczych. A z tym wszystkim trudno być dziś atrakcyjnym wzorcem ustrojowym. „Prezydent Joe Biden próbuje zgrupować świat wokół demokracji, ale jego dysfunkcjonalne, podzielone państwo to słaba reklama dla jej wartości” – pisał bez ogródek „The Economist”. Warto tu podkreślić, że Trump nie tylko nie poniósł żadnych konsekwencji za swoje wywrotowe działania, ale wciąż ma za sobą miliony wyborców. Jest faworytem do republikańskiej nominacji w wyborach 2024 r. Jednocześnie nigdy dość przypominania – za dziennikarzem „New York Times” Erzą Kleinem – że Trump to bardziej symptom, a nie przyczyna amerykańskiej polaryzacji.
W rocznicę prezydentury Bidena jego ambitne cele zjednoczenia Ameryki wokół walki z pandemią, zapewnienia sprawiedliwości rasowej czy stawienia czoła zmianom klimatycznym pozostają niespełnione. Chlubny wyjątek stanowi ustawa o infrastrukturze, poparta także przez republikanów. Biden coraz częściej jednak uderza w bardziej zadziorny ton. „Nie pozwolę nikomu wbić sztyletu w gardło naszej demokracji” – przysiągł niedawno, mówiąc o projekcie ustawy o reformie wyborczej. ©℗