Partia komunistyczna, partia obrońców zwierząt, mniejszość duńska, a nawet Piraci. W niedzielnych wyborach do Bundestagu startuje ponad 40 formacji

„Wywłaszczyć, ale naprawdę. Żadnego centa dla koncernów nieruchomościowych”. Na czerwonym tle widnieje podobizna brodatego, łagodnie, ojcowsko patrzącego z góry na przechodnia Karola Marksa.
Na dole logo DKP, czyli niemieckiej partii komunistycznej. Przywieszony na latarnianym słupie w centrum Berlina plakat dotyczy tematu w kampanii wyborczej bardzo gorącego – czyli rosnących czynszów i zbyt małej liczby mieszkań. Przy okazji wyborów do parlamentu krajowego w stolicy Niemiec odbywa się także lokalne referendum dotyczące możliwości wywłaszczenia wielkich firm na rynku nieruchomości.
To właśnie na tym temacie w stolicy skupiają się często mniejsze partie, które na wprowadzenie posłów do parlamentu mają niewielkie szanse, by wręcz nie powiedzieć iluzoryczne. Bo szanse na to, że w kolejnym Bundestagu będą inne frakcje niż te obecne: socjaldemokracja (SPD), chadecja (CDU/CSU), Zieloni, liberałowie (FDP), radykalne Lewica i prawica (AfD), są niewielkie.
Mimo to wielu mniejszych graczy próbuje i walczy. Czasami z sukcesami. Na przykład partia Piratów obecnie ma swoich przedstawicieli w europarlamencie i lokalnych władzach w Berlinie. Jej stołeczna siedziba mieści się w parterowym lokalu zwyczajnej kamienicy. W porównaniu z dużymi, nowoczesnymi biurowcami, którymi dysponują najwięksi gracze: socjaldemokracja (SPD) i chadecja (CDU) wygląda to skromnie.
Zaletą jest to, że w przeciwieństwie do siedzib gigantów tu można po prostu wejść z ulicy i porozmawiać. W środku pod ścianą mnóstwo plakatów wyborczych, które czekają na rozwieszenie, m.in. te wzywające do legalizacji marihuany czy wprowadzenia gwarantowanego dochodu podstawowego. I choć w pierwszym odruchu jedyny człowiek, który jest w środku, długowłosy mężczyzna po pięćdziesiątce, odsyła mnie do rzecznika prasowego, to jednak daje się namówić na rozmowę. – Dla mnie najważniejsze jest to, że Piraci walczą o większą transparentność w polityce. Chodzi o to, by decyzje nie zapadały za zamkniętymi drzwiami, by wszystkie umowy były publikowane – opowiada i dodaje, że kluczowa jest także zmiana systemu zasiłków.
Daleko od tradycyjnych partii jest również paneuropejska Volt, której hasłem na plakatach jest m.in. „Koniec z faksami”. To jasne nawiązanie do innego z ważnych tematów kampanii, czyli digitalizacji. Wśród polityków za Odrą, także tych głównego nurtu, panuje powszechne przekonanie, że administracja powinna być bardziej zinformatyzowana i potrzebne jest zbudowanie lepszej infrastruktury do przesyłu danych.
Volt oprócz postulatów bardzo lokalnych, jak np. wprowadzenie większej liczby elektrycznych hulajnóg, chce m.in. koordynacji unijnej polityki w kwestii podatków. To projekt polityczny bardzo mocno opierający się właśnie na Wspólnocie Europejskiej. Trochę jakby na przekór wielkim – bo w trzech debatach telewizyjnych kandydatów na kanclerza: Olafa Scholza, Armina Lascheta i Annaleny Baerbock na poważnie temat polityki zagranicznej nie pojawił się ani razu.
W tych wyborach startuje także partia obrońców zwierząt, która m.in. jest przeciwna wędkarstwu i chce zakazu zabijania „tzw. szkodników”, czyli np. szczurów, które w ekosystemie pełnią ważne funkcje czyszczące. O mandaty ubiega się także Narodowo-Demokratyczna Partia Niemiec, która postuluje wycofanie Niemiec z Sojuszu Północnoatlantyckiego i odbudowanie własnego potencjału militarnego Berlina. Z kolei zwolennicy tłustych bitów i old schoolu mogą zagłosować na Partię Hip-Hopu, która walczy m.in. o zakaz eksportu uzbrojenia i rozwiązanie Frontexu, czyli Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej.
Niemiecka ordynacja wyborcza – system mieszany, przewiduje, że oprócz 299 okręgów jednomandatowych do parlamentu wchodzi się z list partyjnych, które muszą w skali całego kraju przekroczyć 5-proc. próg wyborczy. Na to żadna z mniejszych partii nie ma szans. Ale ciekawie może być w jednym z okręgów na północy Niemiec, tuż przy granicy z Danią, gdzie startuje Stefan Seidler z SSW, czyli Związku Wyborców Szlezwiku Południowego, na który głosuje mniejszość duńska. Jako partia mniejszości narodowej jest zwolniona z ogólnokrajowego 5-proc. progu wyborczego i jak prognozuje tygodnik „Der Spiegel”, do uzyskania mandatu może mu wystarczyć zaledwie 50 tys. głosów. A taki wynik w wyborach lokalnych SSW już uzyskiwała. Ostatni raz jej przedstawiciele byli w Bundestagu w latach 60.