W polaryzującej społeczeństwo kwestii jesienią może dojść do przełomu kwestionującego dotychczasowy kompromis. Wyrok Sądu Najwyższego w tej sprawie wcale jednak nie jest pewien.

Przełomem może być październikowa rozprawa przed Sądem Najwyższym. Sędziowie pochylą się wówczas nad przepisami stanu Missisipi, zgodnie z którymi aborcja ma być zakazana po upływie 15. tygodnia ciąży. Chociaż prawo zostało uchwalone w 2018 r., to wciąż nie obowiązuje – dotychczas blokowały je sądy. W maju władze stanowe postanowiły odwołać się od orzeczeń niższych instancji i zwróciły się z prośbą o rozpatrzenie przepisów przez Sąd Najwyższy. Ten zgodził się przyjąć sprawę.
Zwolennicy dostępu do aborcji obawiają się, że może to oznaczać koniec dotychczasowego kompromisu aborcyjnego w USA. Ten został wykuty właśnie w orzecznictwie Sądu Najwyższego, przede wszystkim w słynnej sprawie Roe vs. Wade (oraz późniejszej Casey vs. Planned Parenthood). Wypowiadając się w niej na początku lat 70., sędziowie doszli do wniosku, że konstytucja USA zapewnia kobietom prawo dostępu do procedury aborcyjnej, chociaż jednocześnie uznali, że nie jest ono absolutne, a więc jest obłożone pewnymi obwarowaniami. Sąd unieważnił wówczas przepisy niektórych stanów zakazujące aborcji.
Głównym źródłem obaw zwolenników ruchu pro-choice (i nadziei ruchu pro-life) jest skład Sądu Najwyższego, zdominowanego przez sędziów o konserwatywnych poglądach. I faktycznie Samuel Alito, Amy Coney Barrett, Neil Gorsuch, Brett Kavanaugh oraz Clarence Thomas w ubiegłym tygodniu zdecydowali, że nie wstrzymają wejścia w życie kontrowersyjnego prawa z Teksasu, które de facto zabrania przerywania ciąży po szóstym tygodniu (orzeczenie w sprawie Roe vs. Wade mówi o tym, że aborcja w pierwszym trymestrze powinna być legalna).
Od orzeczenia w sprawie z Missisipi będzie więc wiele zależało. W 11 stanach zostały przyjęte przepisy, które zakażą procedury przerywania ciąży lub ograniczą do niej dostęp, jeśli Sąd Najwyższy zdecyduje się odrzucić wcześniejsze orzecznictwo ze sprawy Roe vs. Wade. Oprócz tego władze niektórych stanów starały się utrudnić dostęp do aborcji, wprowadzając różnego rodzaju obostrzenia natury proceduralnej. Niektóre z tych przepisów były zaskarżane i trafiały przed oblicze Sądu Najwyższego, jak sprawa ze stanu Luizjana, który w 2016 r. przyjął prawo, na którego mocy zabiegi mogą wykonywać tylko te kliniki, które mogą przyjmować pacjentów jak normalne szpitale (w całym stanie była tylko jedna placówka). Sąd uznał, że przepisy nakładają na kobiety chcące poddać się zabiegowi niepotrzebne obciążenia, co stało w sprzeczności z orzeczeniem wydanym w sprawie Casey vs. Planned Parenthood z początku lat 90.
Z piątki konserwatywnych sędziów największym orędownikiem zmiany kompromisu aborcyjnego wydaje się być Thomas. „Roe to bardzo poważny błąd i to z wielu względów” – napisał niedawno w opinii do sprawy z Luizjany. Wiadomo również, że sędzia Barrett jest głęboko wierzącą katoliczką; w ewentualnej sprawie związanej z aborcją pewnie wypowie się za zaostrzeniem przepisów. Sędziowie Alito i Gorsuch zapewne się pod tym podpiszą. Pewną niewiadomą jest Kavanaugh. Z jego opinii prawnych wiadomo, że jest niechętny odwracaniu raz ustanowionych przez Sąd Najwyższy precedensów. Kavanaugh za młodu był przy tym pomocnikiem sędziego Anthony’ego Kennedy’ego, jednego z konserwatystów nominowanych przez Ronalda Reagana, który jednak w sprawie Casey vs. Planned Parenthood podtrzymał ustanowiony przez Roe vs. Wade kompromis. Co ciekawe, po stronie zwolenników dostępu do aborcji opowiedziało się wówczas jeszcze dwóch konserwatystów: Sandra Day O’Connor (także nominowana przez Reagana, dla którego zakaz aborcji był ważnym elementem programu) oraz David Souter nominowany przez George’a Busha seniora.
To pokazuje, że wyrok w sprawie z Missisipi nie jest jeszcze przesądzony. Problem z aborcją w USA polega również na tym, że sprawa ta niezmiennie dzieli społeczeństwo na dwa obozy; nigdy nie wyłoniła się tutaj wyraźna większość. Widać to dokładnie w badaniach Instytutu Gallupa, który od kilkunastu lat bada postawy światopoglądowe tamtejszej opinii publicznej. Od dwóch dekad głosy w pytaniu „czy uważasz się za osobę pro-choice czy pro-life” rozkładają się mniej więcej po połowie. Na pytanie, czy aborcja jest moralnie dozwolona, czy nie, większość Amerykanów po 2000 r. wskazywała tę drugą odpowiedź.
Dopiero w sondażu z tego roku odsetek mówiących „dozwolona” jest o 1 pkt proc. większy. Inaczej sprawa wygląda, jeśli zapytać Amerykanów o legalność dostępu do aborcji. W tym roku 48 proc. uznało, że powinna być dozwolona w pewnych okolicznościach, 32 proc. uznało, że we wszystkich, a 19 proc. stwierdziło, że powinna być zakazana. Jedyne, co się zmieniło, to to, że dostęp do aborcji stał się kwestią partyjną: znacznie więcej demokratów niż republikanów uważa dziś, że powinien być on legalny.