Ludzie już nie wrócą do stanu sprzed 2020 r. Jakby reżim nie próbować naciskać, Białorusini się upolitycznili i chcą brać udział w życiu kraju. Gdyby struktury siłowe na jeden dzień zrezygnowały z przemocy, na ulice wyszłyby miliony – mówi DGP Swiatłana Cichanouska.

Rozmawiamy kilka dni po pani powrocie ze Stanów Zjednoczonych. Jak wrażenia?
Samo spotkanie z Joem Bidenem jest sukcesem. Mieliśmy możliwość osobistego opowiedzenia tego, co się dzieje na Białorusi. Czasem nam się wydaje, że wszyscy o tym wiedzą, ale to nie tak. Wszyscy widzieli wielkie demonstracje, ale kiedy takie obrazki zniknęły z mediów, wielu się wydaje, że wszystko wygasło. Mogliśmy przekazać, że Białorusini kontynuują walkę. Wróciliśmy z Waszyngtonu z przeświadczeniem, że USA będą z nami zarówno teraz, gdy nasza niepodległość jest zagrożona, jak i w przyszłości, gdy przyjdzie nam odbudowywać kraj. Reżim wybrał taktykę spalonej ziemi. Im jest już wszystko jedno, byle tylko pozostać u władzy.
Co pani powiedział Joe Biden? Obiecał cokolwiek?
Spotkanie trwało 15 minut, więc nie było czasu na rozmowy o konkretach. Ale osobiste spotkanie i zawarcie znajomości to ważny sygnał. USA to najważniejsze państwo świata, wiele innych krajów liczy na ten kraj przy rozwiązywaniu własnych problemów. Biden powiedział, że jest zachwycony Białorusinami, moim mężem i że będą nam pomagać. Nie rozmawialiśmy o sankcjach czy pomocy dla więźniów. O tym rozmawiają nasi doradcy.
Z pani rozmów z przywódcami rzeczywiście wynika, że skoro z mediów zniknęły zdjęcia protestów, to uważają oni, że ten proces jest już historią?
Tak. Właśnie dlatego tak ważne są te wszystkie wizyty. Jako uznanie dla sił demokratycznych i narzędzie do delegitymizacji reżimu, ale i po to, żeby przekazać, by nie opierano polityki na obrazkach z telewizji, ale na wartościach. Ludzie mają na Białorusi ograniczoną przestrzeń do aktywności, a mimo to coś robią. Mówimy o represjach, ale ludzie żyjący w państwach demokratycznych nie zdają sobie sprawy, czym są represje. Opowiadamy im konkretne przykłady zatrzymań za umieszczenie białej kartki papieru w oknie czy za biało-czerwono-białe skarpetki. Można wyciągnąć cię z samochodu, na oczach dzieci założyć worek na głowę. Trzeba o tym mówić, bo z zewnątrz tego nie widać. I o tym, jak wszystko jest niszczone: media, organizacje pozarządowe. Heroizm polega na tym, że ludzie starają się zachować przestrzeń do działania.
Rozmawiamy rok po wyborach. Nie ma pani poczucia, że można było osiągnąć więcej?
Zawsze można zrobić więcej. Mało kto z ekspertów wierzył, że tak długo będziemy w stanie walczyć. Zwykle pod wpływem tak wielkich represji wszystko zamiera. Widzimy negatywy: represje, połamane życia ludzi, straszne wypowiedzi propagandystów. Ale doszło do ogromnych przemian w społeczeństwie obywatelskim. Ludzie już nie wrócą do stanu sprzed 2020 r. Jak by reżim nie próbował naciskać, Białorusini się upolitycznili i chcą brać udział w życiu kraju. Gdyby struktury siłowe na jeden dzień zrezygnowały z przemocy, na ulice wyszłyby miliony. Na pewno popełnialiśmy błędy. Być może czegoś nie dopilnowaliśmy. Początkowo nie było struktur. Nikt nas walki nie uczył. Metodą prób i błędów budujemy społeczeństwo obywatelskie. Reżim przecież też popełnia błędy.
Wydaje się, że przy tym wsparciu, jakie Alaksandr Łukaszenka otrzymuje z Rosji, może jeszcze trwać bardzo długo.
Wszyscy mówią o wsparciu z Rosji, ale bez konkretów. Jakie wsparcie ma pan na myśli?
Dyplomatyczne, polityczne, gospodarcze, propagandowe.
Popatrzmy na to z drugiej strony. Łukaszenkę wspiera Kreml, a nas – dziesiątki państw.
Żadne z nich nie ma takiego wpływu na sytuację na Białorusi.
Wpływ na to, co się dzieje na Białorusi, mają Białorusini. Przez 27 lat wbijano nam do głowy, że decyduje Rosja. Kreml go wspiera, ale czy uważa pan, że taki poziom niestabilności jest mu na rękę? Myślę, że nie. Tam też siedzą ludzie rozumiejący, że trzeba jakoś z tego wyjść. Reżim nie jest wieczny.
Dlaczego nie doszło do rozłamu w nomenklaturze?
Większość nomenklatury też chce zmian, ale się boi, bo widzi, jak okrutny stał się reżim. Ludzie z nomenklatury będą pracować i w demokratycznym państwie. Pracują nie dla systemu, ale wbrew niemu, wiedząc, że za dowolny błąd mogą zostać surowo ukarani, co pokazała historia lekkoatletki Krysciny Cimanouskiej. Bardziej by mnie interesował rozłam w strukturach siłowych. Po sierpniu 2020 r. nasi wojskowi i milicjanci mogli przejść na stronę narodu, ale tego nie zrobili. Są wśród nich ludzie, którym podoba się torturowanie innych.
Oni przeszli czerwoną linię i wiedzą, że w razie zmian nie da się ich za to nie ukarać.
Tak, chociaż byli i tacy, którzy przeszli na naszą stronę. Organizacja Bypol, która skupia takich ludzi, utrzymuje kontakty z siłowikami, którzy pozostali po stronie władzy. Ich nastroje są złe. Ludzie z jednego gabinetu nie rozmawiają ze sobą, bo boją się powiedzieć słowo za dużo. Boją się donosów. Ci, którzy przeszli czerwoną linię i mają ręce po łokieć we krwi, rozumieją, że powinni ponieść sprawiedliwą karę. Ich nie da się przeciągnąć na drugą stronę. Gdyby reżim swego czasu cofnął się o krok i zdecydował na rozmowy, wszystko byłoby inaczej. Ale wybrał represje. Za dużo ludzi siedzi w więzieniach, by im to wybaczyć. Trzeba znaleźć godne wyjście. Nie chcemy przemocy, bo ona jeszcze bardziej rozwiąże ręce władzom. Skoro tak reagują na pokojowe protesty, można sobie wyobrazić, jak potraktowaliby mniej pokojowe. Choć wielu uważa inaczej.
Czytając facebookowe wpisy znanych działaczy i dziennikarzy, odnosi się wrażenie, że coraz więcej osób wpada w fatalizm. Choć na ulicach były setki tysięcy ludzi, nie udało się doprowadzić do zmian, a w zamian jest 40 tys. przypadków zatrzymań i 600 więźniów politycznych. O krok dalej zwykle nie idą, ale w powietrzu wisi niewypowiedziany wniosek, że może te ubiegłoroczne protesty były błędem. Że lepiej było żyć w relatywnie miękkim autorytaryzmie niż w tak brutalnej dyktaturze.
Każdy kraj dochodził do demokracji na różne sposoby. Korea Północna też jakoś żyje. I Polska mogła żyć tak, jak przed Solidarnością, ale z jakiegoś powodu doszło do wybuchu. Gdyby ludzie się nie buntowali, to i USA do dziś byłyby angielską kolonią. Może i można byłoby żyć jak wcześniej, ale te nastroje nie pojawiły się z dnia na dzień. Ludzie długo się powstrzymywali i w końcu przestali. Historii nie cofniemy. Było w niej sporo przypadkowości. Tak wyszło, że zaniosłam dokumenty potrzebne do startu w wyborach (po zatrzymaniu męża Siarhieja, który sam zamierzał kandydować – red.). Tak wyszło, że mnie zarejestrowali. Potem połączenie sztabów kandydatów, których nie zarejestrowano – przecież my się wcześniej nawet nie znaliśmy. Nikt tego nie szykował. Ludzie stali w kolejkach, żeby podpisać listę poparcia. Jeśli nie w tamtym roku, protesty i tak by kiedyś wybuchły.
Władze popełniły błąd, że panią zarejestrowały?
Wydawało im się, że pośmieją się z Cichanouskiej. Nie sądzili, że już zbiór podpisów zmobilizuje tylu ludzi. Nie spodziewali się tego, bo stracili kontakt ze społeczeństwem.
Co się teraz dzieje z pani mężem?
Siedzi od 10 miesięcy w jednoosobowej celi. To trudne pytanie…
Jednoosobowa cela sama w sobie jest dodatkową karą.
Po zatrzymaniu kilka razy z rzędu trafiał do karceru. W aresztach dzieją się straszne rzeczy. Dochodzą do nas tylko urywki historii. Sciapan Łatypau, który na sali sądowej próbował poderżnąć sobie gardło długopisem, po wznowieniu procesu doznał załamania nerwowego. Jeśli w celi siedzi polityczny, potrafią reszcie osadzonych zabrać materace tylko po to, żeby nastawić ich przeciw niemu. W areszcie siedział niedawno Anatol Labiedźka, mój pełnomocnik ds. zmiany konstytucji. Opowiadał, jak zalewają podłogę płynem z chlorem. Za niewłaściwe pytanie mogą cię zabrać, pobić i nagiego odprowadzić z powrotem do celi. Wiktar Babaryka jest już w kolonii karnej, pracuje jako palacz w kotłowni. Nagrywają go przy pracy. Wydaje im się, że to go dodatkowo poniży; wczoraj dyrektor banku, dziś dokłada do pieca. Ale wszyscy wszystko rozumieją. ©℗
Rozmawiał w Wilnie Michał Potocki

Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej

ikona lupy />
Materiały prasowe
9 sierpnia ukaże się książka „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki”, nad którą pracowało 29 dziennikarzy z kilkunastu ogólnopolskich redakcji. Dochód ze sprzedaży książki trafi do Informacyjnego Biura Białoruś w Fokusie, które przeznaczy pieniądze na pomoc represjonowanym dziennikarzom