W rywalizacji o demokratyczną nominację Joe Biden reprezentował partyjny establishment. Nawet najbardziej spiskowe narracje zwolenników Trumpa koncentrowały się na roli, jaką w administracji wiekowego prezydenta odegrać miała jego zastępczyni Kamala Harris, a nie jego własnych „lewackich” inklinacji. Po zwycięstwie Bidena, także w Polsce, triumfowali głównie ci, którzy liczyli na „powrót do normalności” i oczekiwali kontynuacji ery Baracka Obamy, prezydenta, który – wbrew hasłom zmiany – nieśmiało odchodził od politycznego centrum. Zwolennicy Sandersa, gdy ten zaangażował się w kampanię Bidena i powołał grupy robocze pracujące nad wspólnym programem, raczej robili dobrą minę do złej gry niż wierzyli, że lewicy uda się wpłynąć na agendę przyszłejadministracji.
Okazało się, że w przypadku Bidena jest odwrotnie niż z Obamą: do władzy wyniosła go nostalgia Amerykanów poturbowanych przez pandemiczny chaos za czasami przewidywalności. Praktyka rządów i głoszone hasła są jednak, biorąc pod uwagę standardy ostatnich dekad, rewolucyjne. Amerykański system wzajemnej kontroli władz z silną rolą biznesu przyzwyczaił wyborców, tych demokratycznych w szczególności, do tego, że obietnice składane w kampanii wchodzą w życie w kadłubkowej formie. Tak było np. w przypadku najważniejszej reformy Obamy. Obamacare rozszerzyła grono ubezpieczonych, ale tak, by nie naruszyć prymatu prywatnej własności. Efektem jest rozwiązanie, które uchodzi za drogie i mało efektywne. Mimo skromnej przewagi demokratów w Kongresie Biden wydaje się bardziej skłonny do podważania dogmatów. Przykładem, obok największych w historii pakietów stymulacyjnych i ambitnej polityki klimatycznej, mogą być podatki. Chce on podwyższenia danin dla korporacji i likwidacji ulg dla najbardziej dochodowych firm – naruszając tym samym tabu, jakim w USA od dekad jest podnoszenie podatków. Proponuje też wprowadzenie międzynarodowego minimum podatkowego dla koncernów na poziomie 21 proc., co uderzyłoby w raje podatkowe i proceder fiskalnego dumpingu. Nie ma gwarancji, że te i inne propozycje Bidena wejdą w życie, ale jest jasne, że w większym stopniu niż poprzednicy jest gotowy brać na sztandar rozwiązania kojarzone dotąd zradykałami.
Zaskoczeni tym obliczem Bidena mogą być konserwatyści, którzy nie do końca wierzyli we własne oskarżenia wobec niego dotyczące m.in. stawiania na rozwiązania rodem z Nowego Zielonego Ładu – mocno lewicowego programu transformacji gospodarki firmowanego przez kongresmenkę Alexandrię Occasio-Cortez. Wbrew retoryce, która każe im stawiać prezydencką administrację w roli oderwanych od rzeczywistości radykałów, tym razem naprawdę mają się czego bać. I nie chodzi tu o to, że Biden z Kamalą Harris za plecami zrealizują rewolucję kulturową, ale o to, że odbiorą republikanomwyborców.
Choć po 100 dniach od objęcia prezydentury sondażowe wyniki Bidena nie powalają – są lepsze niż poprzednika, ale gorsze od wyników Obamy – politycznie demokracie udało się osiągnąć wiele. Uratował swój obóz przed dezintegracją, która groziła mu po polaryzującej walce o nominację, zdobył elementarne zaufanie ze strony lewego skrzydła partii, które po raz pierwszy od lat czuje się dla establishmentu partnerem. Wykorzystał wyzwania związane z pandemią i transformacją energetyczną, by skutecznie odwołać się do tradycji Rooseveltowskiego New Dealu, aktywnego w gospodarce państwa, które tworzy podstawy dobrobytu. Jeśli jego plany się powiodą, gigantyczny zastrzyk pieniądza do gospodarki zaprocentuje demokratom w kolejnych wyborach. A ideowa propozycja, po odległej od republikańskich kanonów prezydenturze Trumpa, może być kolejnym czynnikiem trwale odmieniającym oblicze amerykańskiej i światowej polityki.