Sondaże nie dawały nikomu pewności na zbudowanie większościowej koalicji.

Na ogłoszenie oficjalnych wyników wczorajszych wyborów parlamentarnych w Izraelu trzeba będzie jeszcze poczekać, ale politycy już zabrali się do intensywnych negocjacji, które mają zakończyć trwający kryzys władzy.
– Wciąż brakuje mi jednego lub dwóch miejsc w Knesecie do utworzenia stabilnego rządu – mówił premier Binjamin Netanjahu podczas niedzielnej rozmowy w wojskowym radiu Galej Cahal. Prawicowy Likud faktycznie miał uzyskać najlepszy wynik spośród wszystkich frakcji. Nie jest to jednak równoznaczne ze zwycięstwem. Według przedwyborczych sondaży Netanjahu mógł liczyć na 30–33 mandaty w 120-osobowym Knesecie, więc znowu będzie musiał znaleźć partnerów koalicyjnych.
Wyniki wyborów są zatem jedynie punktem wyjścia. To rozmowy koalicyjne, które od dzisiaj będą się toczyć za zamkniętymi drzwiami, zdecydują o politycznej przyszłości Izraela. Możliwości są trzy: koalicja pod przywództwem Netanjahu, sojusz dotychczasowej opozycji i klincz, który doprowadzi do kolejnych, piątych w ciągu ostatnich dwóch lat wyborów. Kierowanej przez Netanjahu koalicji ugrupowań konserwatywnych i ultraortodoksyjnych ostatni sondaż, przeprowadzony 19 marca na zlecenie izraelskiej stacji 13, dawał dokładnie 60 mandatów.
Szanse na stworzenie rządu anty-Netanjahu, w którego skład miałyby wejść zarówno frakcje lewicowe, centrowe oraz przede wszystkim prawicowe spoza Likudu, wcale nie są większe. Nawet gdyby uzyskały one większość, droga do utworzenia ideologicznie podzielonego rządu, zjednoczonego jedynie przez swój sprzeciw wobec Netanjahu, nie będzie prosta. Nie wiadomo nawet, kto miałby takim obozem kierować. Wśród potencjalnych liderów wymienia się Ja’ira Lapida z partii Jest Przyszłość, której sondaże wróżyły drugie miejsce. Tylko on spośród głównych rywali pochodzi z politycznego centrum. Pozostali dwaj, Gideon Sa’ar i Naftali Bennett, są konserwatystami o zbliżonych do Netanjahu poglądach. Obaj byli zresztą ministrami w jego rządzie.
W Izraelu słychać opinie, że kampania skupiona wyłącznie wokół postaci urzędującego premiera odciąga Izraelczyków od prawdziwych problemów. – Ponieważ 54-letnia okupacja Zachodniego Brzegu przez Izrael wydaje się coraz mniej przejściowa, wciąż niewiele jest dyskusji na temat wpływu, jaki stała okupacja będzie miała na charakter izraelskiej demokracji – mówiła w rozmowie z „New York Timesem” Cippi Liwni, posłanka, wielokrotna szefowa różnych resortów w kilku rządach. – Nikt nie mówi o konflikcie z Palestyńczykami. Chodzi wyłącznie o powiedzenie „tak” lub „nie” urzędującemu premierowi – dodała. Dlatego niewykluczona jest także trzecia opcja: kolejne wybory parlamentarne, które odbyłyby się jeszcze w tym roku.