W Ameryce padają już pierwsze ciosy przed planowanymi na przyszły rok wyborami parlamentarnymi. Walka toczy się o to, kto i na jakich zasadach może brać udział w święcie demokracji

Spór o wybory toczy się w Stanach Zjednoczonych od lat i dotyczy m.in. wymogu okazywania dowodu tożsamości w lokalu wyborczym, sposobu rejestracji na listach głosujących czy głosowania korespondencyjnego.
Problem jest poważny, bo niektóre przepisy tego typu są postrzegane jako wybieg mający na celu ograniczenie frekwencji. To zazwyczaj premiuje republikanów kosztem demokratów. Jak wyliczył lewicowy think tank Brennan Center for Justice, od początku tego roku republikanie w 45 stanowych kongresach wnieśli rekordową liczbę 235 projektów nowelizacji przepisów wyborczych. Najwięcej tego typu propozycji zostało złożonych w Arizonie, Georgii i Pensylwanii, które w 2016 r. zagłosowały na Donalda Trumpa, ale w 2020 r. dały zwycięstwo Joe Bidenowi.
Powód jest?
Georgia zabolała republikanów podwójnie, bo oprócz wyścigu prezydenckiego przegrali oni tam także wyścig do Senatu. Obydwa mandaty po styczniowej II turze trafiły w ręce demokratów, skutkiem czego w izbie wyższej partia Joego Bidena rzutem na taśmę zdobyła tam przewagę. Lokalni republikanie zaproponowali więc wiele rozwiązań, m.in. wyeliminowanie możliwości głosowania korespondencyjnego.
Dotychczas mogli to robić wszyscy, teraz opcja ta byłaby dostępna wyłącznie dla wyborców powyżej 65. roku życia i tylko, jeśli mieliby oni ważny powód. Co ciekawe, głosowanie pocztowe dla wszystkich w Georgii wprowadziła w 2005 r. większość republikańska. Do tego mają dojść ograniczenia w głosowaniu przedterminowym, co jest szczególnie źle widziane w stanie, gdzie w niedziele przedwyborcze w parafiach często są organizowane akcje „souls to the polls” (dusze do urn).
Z wcześniejszego głosowania korzysta 11 proc. Afroamerykanów i 13 proc. Azjatów wobec 8 proc. białych, więc pomysł jest postrzegany jako sposób na ograniczenie liczby głosów oddanych przez mniejszości, chętniej głosujące na lewicę. Ostateczny kształt zmian w Georgii nie jest jeszcze znany, bo własną propozycję przedstawili ustawodawcy z izby niższej, a własną – z wyższej. Przedstawiciele obydwu spotkają się teraz na konferencji, aby wypracować spójny projekt. Dopiero on trafi na biurko gubernatora Briana Kempa. Szanse na to, że przepadnie, są niewielkie, bo republikanie kontrolują zarówno legislaturę, jak i urząd gubernatora.
Gra o sumie zerowej
Jeszcze dalej posunęli się ustawodawcy z Arizony. Chcą oni nie tylko ograniczyć dostęp do głosowania korespondencyjnego, ale też wprowadzić wymóg, że taki głos musi zostać dostarczony osobiście, zamiast zostać wysłany pocztą, a tożsamość głosującego musiałaby zostać potwierdzona notarialnie. Republikanie w Pensylwanii także chcą zrezygnować z możliwości głosowania pocztą bez podawania przyczyny, wprowadzonej w 2019 r. na drodze ponadpartyjnego kompromisu. Część tych pomysłów jest przedstawiana jako sposób na uniknięcie oszustw wyborczych.
Argument ten nie wytrzymuje jednak starcia z praktyką: mimo stwierdzeń Donalda Trumpa, że wybory prezydenckie mu ukradziono, władzom stanowym nie udało się odkryć poważniejszych nadużyć, i to pomimo rekordowej liczby głosów oddanych korespondencyjnie. Charakterystyczne było niedawne wystąpienie prawnika Michaela Carvina przed Sądem Najwyższym, który bronił ograniczeń w dostępie do głosowania wprowadzonych w Arizonie, które zaskarżyli demokraci. Carvin z rozbrajającą szczerością stwierdził, że ich brak „zapewniłby demokratom przewagę konkurencyjną”, ponieważ „polityka to gra o sumie zerowej”, a „każdy głos może sprawić”, że wygrana zmieni się w porażkę.
Ustawa dla narodu
Po drugiej stronie sporu sytuują się demokraci, którzy z kolei przedstawili w lokalnych legislaturach mnóstwo propozycji mających na celu ułatwienie dostępu do głosowania. Biorąc jednak pod uwagę, że tylko w 15 stanach partia Bidena ma większość w lokalnym kongresie i urząd gubernatora, zmiany na poziomie stanowym prościej wprowadzać republikanom, którzy rządzą niepodzielnie w 23 stanach.
Dlatego partia Joego Bidena postanowiła przejść do ofensywy na poziomie federalnym. Efektem jest prawie 800-stronicowy For the People Act, nakładający na stany obowiązek wprowadzenia ułatwień przy organizacji wyborów federalnych. Obejmuje on m.in. obowiązek wprowadzenia możliwości rejestracji wyborców online, upowszechnienie głosowania korespondencyjnego i przedterminowego oraz uruchomienia rejestru wyborców. W USA, inaczej niż w Polsce, państwo nie prowadzi spisu wyborców. Najczęściej muszą się zarejestrować w dniu wyborów lub jakiś czas przed nimi. Novum polega na tym, że do spisu automatycznie byliby dopisywani np. posiadacze praw jazdy.
Aby For the People Act wszedł w życie, musiałby zostać przyjęty przez Senat. Szanse na to jednak są niewielkie. W 2019 r. ówczesny lider republikańskiej większości w izbie wyższej Mitch McConnell podobnej ustawy nawet nie uwzględnił w porządku obrad. Senacka arytmetyka sprawia, że teraz też może być podobnie. Bitwa o głosy będzie się więc toczyć dalej na poziomie stanowym. ©℗