Faktem jest, że długa dyskusja w Białym Domu toczyła się w rozszerzonym gronie. Oprócz prezydentów Stanów Zjednoczonych i Ukrainy byli obecni przywódcy NATO, Unii Europejskiej, Finlandii, Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Włoch. W powyższym gronie brakowało natomiast przedstawiciela Polski – ani prezydent Karol Nawrocki, ani premier Donald Tusk nie polecieli do Waszyngtonu.

Czy w ustaleniach dotyczących pokoju za wschodnią granicą naszego kraju winien uczestniczyć Polak? Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jesteśmy jedynym państwem graniczącym jednocześnie z Ukrainą, Rosją i sprzymierzoną z nią Białorusią. Podczas wojny staliśmy się logistycznym hubem dla dostaw broni, a przez terytorium naszego kraju przewinęły się miliony uchodźców wojennych. Mamy więc żywotny interes w tym, jak zakończy się trwająca inwazja. Nie dziwią mnie więc głosy, że przy stole brakowało Polaka.

Problem dostrzegam w nieco innym aspekcie. Chociaż od zakończenia rozmów w USA minęło kilkadziesiąt godzin, nadal próżno szukać jasnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nikt nie reprezentował interesu Polski w Białym Domu. Mamy za to do czynienia ze znanym nam dobrze kociokwikiem. Z jednej strony szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski przekonuje, że „na spotkania do Białego Domu zaprasza prezydent Stanów Zjednoczonych”, sugerując, że Karol Nawrocki – mimo kontaktów w republikańskiej administracji – zaproszenia nie dostał. Z drugiej strony Marcin Przydacz, odpowiedzialny w Pałacu Prezydenckim za sprawy międzynarodowe, utrzymuje, że to rząd nie zgłosił chęci wspierania Wołodymyra Zełenskiego w rozmowach w ramach tzw. koalicji chętnych.

I byłoby to wszystko śmieszne, gdyby nie było smutne. Jeszcze wczoraj oba obozy prężyły muskuły i przerzucały przepisami konstytucji, kto jest ważniejszy, kto kreuje politykę zagraniczną i ma pierwszeństwo w wizytach międzynarodowych. Mieliśmy wręcz zalążek znanej sprzed dwóch dekad „wojny o krzesło”. Skończyło się na tym, że poniedziałkowej bitwy nie wygrał nikt, a ciemnobrązowy fotel w sali wschodniej Białego Domu pozostał pusty.

Czy świat na tym skończył? Oczywiście, że nie. Proces dochodzenia do ewentualnego zawieszenia broni, a następnie wypracowywania pokoju zajmie długie tygodnie, jeśli nie miesiące. Pozostaje mieć nadzieję, że poniedziałkowa absencja była tylko wypadkiem przy pracy, a deklaracje o „wyjęciu spraw międzynarodowych poza nawias polityczny” będą miały okazję się zmaterializować.