Wprowadzenie strefy buforowej na granicy polsko-białoruskiej tylko do pewnego stopnia wpłynęło na statystyki migracyjne. Jak wynika z danych Straży Granicznej, w pierwszym tygodniu jej funkcjonowania za organizowanie nielegalnego przekroczenia granicy zatrzymano czterech przemytników. W tygodniu poprzedzającym wejście w życie rozporządzenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji (MSWiA) było ich tyle samo. Jednocześnie wzrosła liczba ataków na funkcjonariuszy i żołnierzy. W ubiegłym tygodniu odnotowano ich 11, zaś dwa tygodnie temu – 5. Ale już liczba prób nielegalnego przekroczenia granicy spadła z 1,1 tys. do 750. W miniony czwartek było ich zaledwie 20. To najniższy wynik od wielu tygodni, choć trudno dokładnie oszacować, w jakim stopniu przyczyniły się do tego nowe przepisy.

Wraz z nowymi regulacjami został ograniczony dostęp organizacji pomocowych do terenów przygranicznych. Teraz wjazd na obszar strefy możliwy jest tylko po uzyskaniu pozwolenia. Straż Graniczna informuje, że w pierwszym tygodniu wydała 33 zgody na przebywanie w strefie buforowej, z czego 28 dotyczyło mediów, zaś 5 – przedstawicieli międzynarodowej organizacji pozarządowej.

W rzeczywistości wydanych pozwoleń mogło być nieco więcej, bo funkcjonariusze różnie interpretują zapisy rozporządzenia. Od grup pomocowych słyszymy, że na miejscu panuje coraz większy chaos. Nie wszyscy funkcjonariusze wydają zgody na piśmie. Niektórzy twierdzą, że wystarczy pozwolenie słowne, zaś inni przekonują aktywistów, że w przypadku konieczności niesienia pomocy humanitarnej w ogóle nie ma konieczności ubiegania się o nie. – Jak na razie nie widzimy jednolitej praktyki związanej z wydawaniem pozwoleń na wjazd do strefy. Ta jest bowiem pod nadzorem różnych jednostek Straży Granicznej. Brakuje nam jasnych wytycznych, w jaki sposób możemy działać i pomagać ludziom. Tymczasem, żeby interwencja medyczna ratująca życie miała sens, musi być bardzo szybka – mówi DGP Draginja Nadażdin, dyrektorka biura Lekarzy bez Granic w Polsce.

Od Straży Granicznej nie uzyskaliśmy odpowiedzi.

Na ok. 44-kilometrowym odcinku obszar objęty zakazem wjazdu to 200 m od linii granicy państwowej. W rejonie rezerwatów przyrody (w sumie chodzi o ok. 16 km) strefa jest szersza i ma ok. 2 km. Jak podkreśla Nadażdin, w lesie trudno się jednak zorientować, gdzie strefa buforowa się zaczyna.

W rezultacie osoby udzielające pomocy nie wiedzą, czy mogą działać na danym terenie i z jaką reakcją służb się spotkają. To z kolei może prowadzić do rezygnacji z podejmowania interwencji.

Krytycznie o działaniach aktywistów w strefie buforowej wypowiadał się już minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. – Rozumiem chęć niesienia pomocy dla drugiego człowieka, ale wskazywanie, gdzie łatwiej będzie przejść granicę, gdzie nie ma polskich żołnierzy, jest nieodpowiedzialne, to stwarzanie zagrożenia. Zaprzestańcie takich działań – mówił w Polsacie.

Grupy pomocowe tłumaczą, że nie angażują się w działania przemytnicze, a jedynie odpowiadają na potrzeby tych, którzy znaleźli się już po polskiej stronie granicy. Zespoły Lekarzy bez Granic przeprowadziły od stycznia do maja 2024 r. 71 interwencji medycznych w lesie. W 2023 r. było ich w sumie 191. Zwykle dotyczyły one osób, które mają rany od drutu żyletkowego albo spędziły sporo czasu w lesie, pijąc zanieczyszczoną wodę. Po udzieleniu wsparcia migranci kontynuują podróż samodzielnie. Medycy pomagają im w transporcie tylko wtedy, gdy wymagają oni hospitalizacji. – Kierują ich wtedy do szpitali. Od stycznia do maja odnotowaliśmy 32 takich pacjentów – podkreśla Nadażdin.

Zdarza się zresztą, że między Strażą Graniczną a działaczami pomocowymi dochodzi do współpracy. Piotr Czaban z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego (POPH) mówi nam, że w ciągu ostatniego miesiąca funkcjonariusze wielokrotnie zwracali się do nich z prośbą o transport migrantów z pogranicza do ośrodków dla cudzoziemców. – Kierując daną osobę do ośrodka zamkniętego po złożeniu wniosku o ochronę międzynarodową, Straż Graniczna ma obowiązek ją do tego ośrodka zawieźć. Jeśli jednak podejmuje decyzję o umieszczeniu jej w ośrodku otwartym, obowiązku transportu już nie ma. Człowiek dostaje jedynie dokument wyrobiony przez funkcjonariuszy i ma 48 godzin, żeby od momentu wystawienia go za bramę placówki SG samodzielnie dotrzeć do takiego ośrodka – opowiada. Te położone są najczęściej kilka godzin od pogranicza – np. w podwarszawskim Dębaku czy Białej Podlaskiej – a możliwości dojazdu transportem publicznym są ograniczone. – To ważne, żeby państwo polskie miało możliwość dalszej weryfikacji tych ludzi. Jeśli puszcza ich samodzielnie, mogą oni zwyczajnie zniknąć z systemu – przekonuje. ©℗