Choć wynik wyborów 4 czerwca był dla komunistycznego reżimu niczym nokaut, nie zamierzał zrezygnować z rządzenia Polską.

„Przegraliśmy przez własną głupotę. Znaliśmy badania opinii, wiedzieliśmy, że partia dołuje” – takie słowa gen. Wojciecha Jaruzelskiego cytuje w „Osobistej historii III RP” Aleksander Hall. Przyszły minister do spraw współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami usłyszał je latem 1989 r. „Już pomijam kampanię wyborczą PZPR-anemiczną i idiotyczną w odróżnieniu od kampanii «S». Przecież sami zgodziliśmy się na ordynację, która nas pogrążyła” – żalił się człowiek, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej dzierżył w PRL władzę niemal absolutną.

W kwestii ordynacji mógł więc mieć pretensję jedynie do siebie i grona doradców. Bo opozycja zgodziła się na taką, jakiej chciał reżim. Ale 4 czerwca 1989 r. wyborcy zdecydowali, że na 161 miejsc w Sejmie kontraktowym, które ordynacja rezerwowała dla kandydatów bezpartyjnych, aż 160 przypadnie ludziom Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. W przypadku Senatu aż 92 osoby z drużyny Lecha Wałęsy otrzymały ponad 50 proc. głosów. Tymczasem stronie rządowej nie udało się w pierwszej turze wyborów obsadzić 296 miejsc w Sejmie, bo kandydaci nie uzyskali ponad 50 proc. głosów. Posłów miała wyłonić dopiero druga tura.

„Wynik wyborów nie pozostawiał wątpliwości. Gdyby były one całkowicie wolne, Sejm w 100 proc. składałby się z posłów KO «Solidarność»” – podkreśla w opracowaniu „Wybory parlamentarne 1989” Mariusz Kowalski. „Zwycięstwo opozycji było znacznie większe niż można było się spodziewać, gdyż wiązało się z odrzuceniem prawie całej listy krajowej. W tych okolicznościach 33 mandaty poselskie przeznaczone dla strony rządowej pozostały nieobsadzone, czego w ogóle nie przewidziała ordynacja wyborcza” – dodawał. Tymczasem na liście krajowej znajdowały się osoby ze ścisłego kierownictwa PZPR i partii sojuszniczych.

Na tym nieszczęścia obozu władzy się nie kończyły. Podczas przygotowań do wyborów nie zauważono, że wielu działaczy PZPR po cichu sympatyzuje z Solidarnością. Oni też znaleźli się na listach wyborczych. „Doszło do sytuacji nieznanej w żadnej partii z prawdziwego zdarzenia. Kandydować mógł każdy, kto tego pragnął. Komitety partyjne abdykowały, rezygnowały z wpływu na listy wyborcze. Było to miarą upadku ich autorytetu w partii” – odnotował we wspomnieniach „U szczytów władzy” zastępca przewodniczącego Rady Państwa Kazimierz Barcikowski. Tymczasem Komitet Obywatelski podpowiadał wyborcom, na których cichych sympatyków opozycji w PZPR, ZSL i SD mogą oddać głos.

„Szczególnie dotkliwym ciosem (dla władzy – red.) musiały być wyniki głosowania w obwodach zamkniętych w jednostkach wojskowych oraz podległych MSW, gdzie przedstawiciele obozu władzy również ponieśli porażkę. Na przykład w Wyższej Szkole Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, kształcącej kadry Służby Bezpieczeństwa, spośród przeszło tysiąca głosujących jedynie 87 wyborców poparło kandydaturę gen. Kiszczaka” – zauważa w opracowaniu „Wybory kontraktowe ’89” Michał Siedziako.

Nagle okazało się, że ordynacja wyborcza, gwarantująca wedle zapewnień doradców Jaruzelskiego 299 miejsc w Sejmie ludziom reżimu, zadziałała zupełnie inaczej, niż się spodziewano. A to groziło szybką utratą władzy.

Bez triumfalizmu

„Gdyby plan, nad którym w otoczeniu generała pracowano od wiosny 1988 r., został w całości zrealizowany, wówczas Jaruzelski rządziłby Polską do 1995 r., jako wyposażony w bardzo szerokie prerogatywy prezydent PRL” – zauważa w monografii „Od Mazowieckiego do Suchockiej. Pierwsze rządy wolnej Polski” Antoni Dudek. „Co najmniej do 1995 r., bo (…) kwietniowa nowelizacja konstytucji przewidywała, że przywrócony za jej sprawą urząd prezydenta PRL (wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe) będzie można piastować przez dwie sześcioletnie kadencje” – podkreśla historyk.

Tymczasem plan się sypał. Dlatego na polecenie Jaruzelskiego minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak postawił podległe mu jednostki w stan podwyższonej gotowości. Ale niczego więcej nie uczyniono. Nawet osoby z samych szczytów władzy straciły bowiem wiarę w to, że reżim ma dość sił, aby po raz kolejny skutecznie rozprawić się z opozycją.

Gdy 8 czerwca przedstawiciele władz i Komitetu Obywatelskiego spotkali się podczas obrad Komisji Porozumiewawczej, członek Biura Politycznego prof. Janusz Reykowski zagadnął Adam Michnika, czy ten nie zechciałby chwilkę porozmawiać w cztery oczy. Według późniejszej relacji Reykowskiego postanowił on wysondować naczelnego „Gazety Wyborczej”, czy opozycja byłaby gotowa w nieodległej przyszłości przejąć władzę. „A on mi na to odpowiedział: niech pan poczeka, ja się zapytam Lecha. I poszedł. Wrócił za pół godziny i powiedział: tak. Ja się zapytałem także wtedy, kto zostałby premierem. Odpowiedział, że Bronisław Geremek” – wspominał Reykowski.

Tymczasem gen. Jaruzelski nie zamierzał rozstawać się z władzą. Do twardej postawy zachęcała go uległość solidarnościowej opozycji, unikającej fetowania sukcesu. Jacek Kuroń oraz Władysław Frasyniuk kontaktowali się z liderami KO w regionach kraju, by studzić rozgorączkowane głowy, którym marzyła się szybka rozprawa z komuną. Jak mają się sprawy w ocenie przywódców KO, klarował w artykule opublikowanym 6 czerwca na łamach „GW” Bronisław Geremek. „Jest bardzo ważne, żeby ocenić rezultat tych wyborów bez paniki z jednej strony, bez triumfalizmu z drugiej. Wybory niczego nie zmieniły, bo też zmienić nie mogły. Natomiast w procesie, który się rozpoczyna, ważne jest, aby obie strony miały poczucie własnej siły. «Solidarność» uzyskała w tych wyborach pewność, że jej polityka kompromisu jest akceptowana przez znaczną większość społeczeństwa, a zatem może mówić jako partner silny” – pisał główny negocjator okrągłostołowego porozumienia. Wtórował mu Adam Michnik, ostrzegając, iż przyszłość jest wciąż pełna zagrożeń.

Przychodzi Kiszczak do Geremka

Poczucie poniesionej klęski i utrata wiary we własne siły sprawiły, że gen. Jaruzelski i jego otoczenie szukali kolejnego porozumienia z opozycją. Jednak postanowiono tak negocjować, aby druga strona nie dostrzegła, iż rządzący stali się petentami. Jedynie bowiem przyzwolenie KO mogło zalegalizować plan, który wówczas się narodził.

Po ukazaniu się w „GW” artykułu Geremka tego samego dnia gen. Kiszczak zaprosił go na spotkanie. Z profesorem udał się na nie Tadeusz Mazowiecki. „Usłyszeliśmy – wspominał Geremek – że nasi partnerzy są pod silnym naciskiem na unieważnienie wyborów i że zdaniem części partyjnego kierownictwa, klęska listy krajowej narusza kontrakt polityczny, z czego należy wyciągnąć konsekwencje” – opisywał. „Zdawaliśmy sobie sprawę, że ta tendencja jest w aparacie silna, że nie można jej lekceważyć” – podkreślał.

Pamięć o brutalnych działaniach reżimu podczas stanu wojennego skłaniała Geremka i Mazowieckiego, by optować za daleko idącymi ustępstwami, byle tylko wybory nie zostały unieważnione. Na zwołanej 7 czerwca konferencji rzecznik prasowy KO Janusz Onyszkiewicz oświadczył: „Nieobecność w Sejmie takich osobistości, jak Rakowski i Ciosek będzie niekorzystna, bo pozostaną poza parlamentem ludzie podejmujący ważne decyzje polityczne. Byłoby to z uszczerbkiem dla Sejmu jako instytucji stanowiącej o sprawach państwa. Nie chodzi przecież o los tych 35 osób, ale o wyłonienie rządu, który będzie mógł rządzić”. Następnie zadeklarował, że KO czeka na propozycje władz. Tym sposobem rzucono tonącemu Jaruzelskiemu koło ratunkowe.

Następnego dnia zwołano posiedzenie Komisji Porozumiewawczej. Na początku Kiszczak, podniesionym głosem, rzucił serię gróźb pod adresem przedstawicieli KO. „Kampania wyborcza opozycji miała w swojej wymowie charakter konfrontacyjny, odbiegający od ducha i ustaleń Okrągłego Stołu” – oświadczył. Po czym zażądał zgody na złamanie podstawowej zasady stanowienia prawa: że nie może ono działać wstecz. Domagał się zmiany ordynacji – po jej zmodyfikowaniu miała się odbyć druga tura wyborów, umożliwiająca obsadzenie wszystkich miejsc w Sejmie i Senacie. Przy tej okazji władza chciała także zagwarantować wejście do parlamentu osobom, które większość wyborców skreśliła na liście krajowej. „Poinformował też, że kandydatem na prezydenta będzie Jaruzelski, a ewentualna dezaprobata wobec jego kandydatury może naruszyć «kruchy stan równowagi politycznej w kraju»” – opisuje Siedziako.

Liderzy opozycji zaczęli protestować. Michnik uznał, że przepchnięcie w taki sposób do parlamentu partyjnych notabli z listy krajowej „jest niemożliwe psychologicznie. To po prostu będzie tak, jak (gdyby – red.) temu małemu dziecku, które przed chwilą, za przeproszeniem, zupę zwymiotowało, z powrotem się każe ją zjadać”.

W zamian liderzy KO zaproponowali, żeby po ukonstytuowaniu się Sejmu przyjął on prawo pozwalające dokooptować do grona posłów polityków z kierownictwa PZPR. Kiszczak jednak nie zamierzał ryzykować zgody na rozpoczęcie obrad parlamentu, w którym przedstawiciele reżimu nie posiadaliby zagwarantowanej przy Okrągłym Stole większości. Dociskał więc tak długo liderów opozycji, aż ci zaakceptowali jego warunki gry.

Pora na dogrywkę

Zmianę ordynacji wyborczej wstecz przed drugą turą głosowania sformalizowano dekretem ogłoszonym 12 czerwca przez Radę Państwa. Odwoływano się w nim do konstytucji z 1952 r., w której zapisano, że liczba posłów wynosi 460. To dawało pretekst do tego, by Rada Państwa wyznaczyła dodatkowe okręgi wyborcze. Mogli w nich ponownie kandydować pechowcy z listy krajowej. Na pierwszy rzut oka wydawać się mogło, że Kiszczak osiągnął sukces. To złudzenie prysło, gdy tylko zaczęła się kilkudniowa kampania wyborcza. Partyjni działacze nie żywili złudzeń co do tego, kto cieszy się sympatią obywateli. „Kandydaci PZPR i stronnictw «sojuszniczych» sami zgłaszali się z prośbą o poparcie do lokalnych komitetów obywatelskich” – podkreśla Siedziako. „Kandydujący z Wałbrzycha do mandatu przeznaczonego dla PZPR Włodzimierz Utecht w rozmowie z działaczami miejscowego KO miał nawet obiecywać, że w przypadku wygranej odda legitymację partyjną” – dodaje.

Skoro okazja sama pchała się w ręce, lokalne komitety obywatelskie natychmiast zaangażowały się w przedwyborczą selekcję. Na różne sposoby informując ludzi, którzy partyjniacy są do przyjęcia dla Solidarności. Dzięki temu do wielkiej polityki mógł wrócić m.in. Tadeusz Fiszbach. Będąc I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku w 1981 r., krytykował wprowadzenie stanu wojennego. Za karę stracił stanowisko i wylądował w Helsinkach jako radca w ambasadzie. Korzystając z zamieszania w PZPR, dostał się na listę wyborczą i przed drugą turą głosowania wiele dobrego na jego temat zaczął przekazywać gdańszczanom tamtejszy KO. Dzięki temu autor pierwszego rozłamu w szeregach postkomunistycznej lewicy (na początku 1990 r. utworzył Polską Unię Socjaldemokratyczną) bez problemu 18 czerwca zdobył poselski mandat.

Takich przypadków było więcej. Komitety Obywatelskie wsparły łącznie 55 członków PZPR, ZSL, SD i pomniejszych organizacji wiernych dotąd reżimowi. I każdy z nich zdobył mandat. W efekcie w nowym Sejmie znalazła się grupa świeżo upieczonych polityków zasiadających wprawdzie w ławach koalicji, ale którym Jaruzelski, Kiszczak i reszta partyjnego kierownictwa nie mogła ufać. Natomiast sam przebieg drugiej tury wyborów prezentował się fatalnie. „Frekwencja wyniosła zaledwie 25 proc. Najwyższa była tam, gdzie startowali kandydaci Solidarności lub popierani przez nią kandydaci strony rządowej. Także w tych wyborach prawie zawsze zwyciężali kandydaci rekomendowani przez KO „S” (jeżeli byli tacy) – w walce zarówno o mandaty bezpartyjne, jak o mandaty przysługujące stronie rządowej (np. Marcin Święcicki czy Andrzej Bratkowski)” – zauważa Mariusz Kowalski. „Jedynym wyjątkiem był wybór na senatora woj. pilskiego Henryka Stokłosy. Posiadał on poparcie ówczesnej władzy, ale się z nim nie afiszował, akcentując swoją pozycję prywatnego przedsiębiorcy” – dodaje autor.

Ta porażka nie osłabiała propagandowej wagi tego, że osoby związane z Komitetem Obywatelskim „Solidarność” obsadziły łącznie 99 miejsc w Senacie. Jedyne zaś, które przypadło członkowi PZPR, wziął bogacący się właśnie kapitalista. Mimo to Jaruzelski wciąż nie zamierzał rezygnować z realizacji swego planu.

Gensek prezydentem

„To właśnie prezydent miał się stać swoistym ustrojowym parasolem, pod którym na kilka kolejnych lat schronić się mieli najważniejsi ludzie z ekipy generała, zaś PZPR miała przejść metamorfozę umożliwiającą skuteczny udział w wolnych wyborach” – podkreśla Dudek. Aby Jaruzelski w demokratycznym stylu został głową państwa, zdecydowano, że wybiorą go nie bezpośrednio obywatele, lecz Zgromadzenia Narodowe. Zaś umowa okrągłostołowa zapewniała reżimowi minimum 299 głosów na 560 członków zgromadzenia. Od strony matematycznej prezentowało się to niczym znakomity plan.

Ale wyniki wyborów czyniły go z każdym dniem coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości. Kiedy tylko 23 czerwca opozycyjni posłowie i senatorowie utworzyli w rozpoczynającym prace parlamencie Obywatelski Klub Parlamentarny, okazało się, iż bardziej wsłuchują się w głosy wyborców niż swoich liderów. A ci pierwsi nie akceptowali tego, że Jaruzelski ma zostać prezydentem.

Po burzliwej dyskusji na forum OKP zdecydowano, iż jego członkowie nie zagłosują na generała. „Dla Jaruzelskiego oznaczało to poważne kłopoty, nie mógł bowiem liczyć na poparcie wszystkich posłów PZPR, ZSL i SD” – pisze w opracowaniu „Geneza rządu Tadeusza Mazowieckiego – aktorzy pierwszego i drugiego planu” Tomasz Nałęcz. „Widząc buntujące się społeczeństwo, część z nich, zwłaszcza z grona popartego w wyborach przez «Solidarność», porzuciła rolę karnych żołnierzy komenderowanych przez władze partii. Przeprowadzone w klubach PZPR, ZSL i SD konsultacje pokazały, że wybór Jaruzelskiego na prezydenta tylko głosami posłów obozu rządowego stał się mrzonką” – wyjaśnia Nałęcz.

Zdesperowany generał postawił wszystko na jedną kartę – 29 czerwca oznajmił, że rezygnuje z ubiegania się o prezydenturę. Tym pociągnięciem bardzo zręcznie zagrał na wielu fortepianach. Partyjne elity wpadły w popłoch, że zostaną bez przywódcy i będą musiały mierzyć się z rozzuchwaloną opozycją oraz ze społecznym gniewem. Wizja politycznego chaosu zaniepokoiła opozycję. Podobnie zareagował Kościół. Doradca Lecha Wałęsy Andrzej Wielowieyski w książce „Losowi na przekór” następująco opisał rozmowę z sekretarzem episkopatu Bronisławem Dąbrowskim: „Arcybiskup dobrze rozumiał moje obawy, zarówno co do wykorzystania nas w grze o władzę przez PZPR, jak i co do kompromitacji przed opinią publiczną. A jednak nie miał wątpliwości: trzeba Jaruzelskiego poprzeć”.

Równie wielki niepokój narastał w Moskwie i Waszyngtonie. Oba mocarstwa zaniepokoiła wizja pogrążenia się Polski w chaosie, który mógłby następnie rozlać się na Europę Środkową. 9 lipca z trzydniową wizytą pofatygował się do nas prezydent George W. Bush senior. Na początku odbył w Belwederze rozmowę w cztery oczy z Jaruzelskim. W jej trakcie zaczął namawiać generała, żeby zmienił zdanie. „Powstała sytuacja paradoksalna: prezydent USA usiłuje przekonać wyższego przywódcę komunistycznego, aby ubiegał się o urząd prezydenta swojego kraju. Ale sądziłem, że doświadczenie Jaruzelskiego stwarzało najlepsze warunki dla łagodnej transformacji systemu w Polsce” – zapisał we wspomnieniach Bush senior. Następnie podczas wystąpienia w Sejmie zaprezentował pakiet obietnic mówiących o nadchodzącej pomocy finansowej dla upadającej polskiej gospodarki. Wreszcie spotkał się w Gdańsku z Wałęsą, aby i jego przekonać do poparcia kandydatury Jaruzelskiego. Na koniec sam publicznie ją wsparł.

Potem ambasada USA i episkopat wzmogły presję na OKP i ten zaczął ulegać. W końcu ambasador John R. Davis zaprosił do siebie liderów klubu i zademonstrował im, jak w takich sytuacjach zachowują się dojrzałe demokracje. Na kartce papieru wyliczył, ilu posłów lub senatorów opozycji powinno się rozchorować lub z innych przyczyn nie wziąć udziału w obradach Zgromadzenia Narodowego. Okazało się, iż wystarczy absencja 12 osób. Po takim obniżeniu quorum strona komunistyczna zyskiwała wymaganą większość. Reszta OKP mogła wówczas spokojnie zagłosować zgodnie z własnym sumieniem i wolą wrogich Jaruzelskiemu wyborców.

„19 lipca Jaruzelski został wybrany prezydentem. Ponieważ głosowanie było jawne, szybko okazało się, że generał został prezydentem dzięki faktycznemu poparciu części opozycji. Przeciwko Jaruzelskiemu głosowało bowiem 6 posłów z ZSL, 4 z SD i 1 z PZPR, a 4 innych (3 z ZSL i 1 z PZPR) nie wzięło w ogóle udziału w wyborach” – pisze Antoni Dudek. „Generała uratowała akcja zorganizowana w trakcie głosowania przez senatora Andrzeja Wielowieyskiego, który wraz z 6 innymi parlamentarzystami oddał głos nieważny, obniżając w ten sposób minimum umożliwiające wybór” – tłumaczy.

Tak rzutem na taśmę generał domknął swój plan. Tylko po to, żeby już w następnych dniach dowiedzieć się, iż po stronie reżimowej nikt nie ma ochoty zostać premierem. A gdy w końcu zgodził się na to niezawodny Kiszczak, również nikt nie chciał zostać w jego rządzie ministrem. Wówczas dla generała zaczęło stawać się jasne, że wprawdzie plan się udał, ale komuniści będą musieli podzielić się władzą z opozycją. Po czym Lech Wałęsa przekonał liderów ZSL i SD, aby zdradzili nowego prezydenta i przeszli na jego stronę. Pomimo uległości Komitetu Obywatelskiego i przebiegłości generała wybory 4 czerwca okazały się wyrokiem śmierci na PRL. Tylko sama egzekucja została nieco odwleczona w czasie. ©Ⓟ

Sądny dzień

Przed wyborami kontraktowymi reżim miał na swoich usługach media, służby mundurowe, prokuraturę, sądy, władze lokalne i zasoby finansowe państwa. Wynik wyborów został ustalony, zanim ludzie poszli do urn, a mimo to PZPR przegrała.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Szaty bez cesarza”, DGP nr 104 z 29 maja 2024 r.