Szeroki dostęp do narkotyków mamy już dzisiaj, kiedy oficjalną polityką jest prohibicja. - mówi Magdalena Dąbkowska koordynatorka Programu Polityki Narkotykowej w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

ikona lupy />
Magdalena Dąbkowska koordynatorka Programu Polityki Narkotykowej w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
Emilia Świętochowska: W głośnym raporcie z 2011 r. Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej ogłosiła, że dotychczasowe podejście do narkotyków – sprowadzające się do bezwzględnego ścigania handlarzy, producentów i posiadaczy – poniosło klęskę. Konsumpcja nielegalnych substancji rosła, podobnie jak liczba zgonów z przedawkowania. W Stanach Zjednoczonych trwała już epidemia opioidowa. Jej apogeum miało nastąpić dopiero dekadę później, kiedy rocznie będzie umierać ponad 70 tys. ludzi. Zamiast represji i stygmatyzacji komisja zalecała leczenie i prewencję, a także eksperymentowanie z dekryminalizacją narkotyków wzorem Portugalii, która zdecydowała się na to w 2001 r. Rewolucja jednak nie nastąpiła. Dlaczego?

Magdalena Dąbkowska koordynatorka Programu Polityki Narkotykowej w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: W Stanach może nie, ale oprócz Portugalii jest już całkiem sporo krajów, które wprowadziły dekryminalizację posiadania małej ilości substancji psychoaktywnych – m.in. Czechy, Holandia, Szwajcaria. Dla mnie ważnym sygnałem zachodzącej zmiany jest to, że coraz wyraźniej opowiada się za tym ONZ, która kształtuje światową politykę narkotykową. Spotykają się tam przedstawiciele zarówno krajów o bardziej liberalnym podejściu, jak i państw, w których za posiadanie nielegalnych substancji grozi kara śmierci. Wiele decyzji podejmuje się w tym gremium na zasadzie konsensusu, a więc o daleko idące zmiany jest bardzo trudno. A mimo to od zeszłego roku kolejne agendy ONZ wydają rezolucje i stanowiska, które jasno mówią o potrzebie patrzenia na narkotyki z perspektywy zdrowia publicznego, a nie prawa karnego, jak do tej pory. Najdalej poszedł wysoki komisarz ds. praw człowieka, który w swoim raporcie jako pierwszy napisał, że państwa powinny rozważyć już nie tylko dekryminalizację, lecz regulację rynku.

Nawet twardych narkotyków?

Tak. Z punktu widzenia praw człowieka nie różnicuje się sposobu traktowania ludzi ze względu na to, jakiej substancji psychoaktywnej używają – sięgają po alkohol, marihuanę czy kokainę.

Niektórzy twierdzą, że dekryminalizacja czy wręcz legalizacja oznacza szeroki dostęp do narkotyków dla wszystkich.

Ja uważam, że jest odwrotnie. Szeroki dostęp do narkotyków mamy już dzisiaj, kiedy oficjalną polityką jest prohibicja. Cały rynek nielegalnych substancji jest zamieciony pod dywan, co powoduje, że nie mamy kontroli nad tym, kto kupuje, co kupuje i u kogo. Biznes narkotykowy pozostaje w rękach grup przestępczych, często handlujących również bronią, a nawet zaangażowanych w toczące się konflikty zbrojne. To ogromna machina, do której się przykładamy, udając, że problemu nie ma.

Ale można argumentować, że kupienie nielegalnych substancji zawsze wiąże się z jakimś wysiłkiem, przeszkodami, kalkulacją ryzyka. Wraz z dekryminalizacją przynajmniej część tych barier znika. Dlaczego więc uważa pani, że narkotyki nie stałyby się wtedy łatwiej dostępne?

Dużo łatwiej dostępne niż dzisiaj już chyba być nie mogą. Chyba nikt się nie łudzi, że młodzież nie ma dziś narkotyków na wyciągnięcie ręki. Szczególnie w dobie smartfonów. Jeśli Polskę, która prowadzi surową politykę, porównamy z Portugalią, to okaże się, że w obu krajach nielegalnych substancji psychoaktywnych używa podobny odsetek społeczeństwa. Dlaczego? Dlatego, że ramy prawne nie decydują o tym, że ktoś po nie sięga. Restrykcyjne przepisy nie sprawiają więc, że ludzie zażywają mniej narkotyków. Sprawiają natomiast, że zażywają je w bardziej niebezpieczny sposób, zaczynając od kupowania w niesprawdzonych źródłach.

Czy to znaczy, że państwo nie powinno nic robić, żeby próbować ograniczyć dostępność narkotyków?

W pierwszej kolejności powinno stworzyć takie warunki, żeby używanie substancji psychoaktywnych powodowało jak najmniej szkód. Bo naiwnością jest myślenie, że ludzie przestaną po nie sięgać. Wciąż pokutuje u nas przekonanie, że narkotyki biorą tylko imprezowicze. I że sami są sobie winni, jeśli rozwinie się u nich uzależnienie. To bzdura. Jest duża grupa ludzi, która używa substancji psychoaktywnych w celach towarzyskich, ale w Polsce pierwszym wyborem jest wtedy alkohol. Są też osoby, które na co dzień odczuwają duży stres, a te substancje pomagają im się uspokoić, zrelaksować. Są i tacy, którzy biorą stymulanty, żeby zmobilizować organizm do większego wysiłku, np. po to, żeby przetańczyć całą noc. Ale oprócz nich jest spora grupa ludzi, która używa tych substancji, żeby udźwignąć pracę. Nie tak dawno temu głośno było o kierowcy autobusu w Warszawie, który spowodował wypadek, będąc pod wpływem amfetaminy. Czy zadaliśmy sobie wtedy pytanie, dlaczego ją zażywał? A przecież wiele osób, które sięga po stymulanty, pozostaje dla nas niewidocznych. To równie dobrze może być pracownik gastronomii i biznesmen. I wreszcie są ludzie, którzy zmagają się z trudną sytuacją życiową: ubóstwem, przemocą, traumami. Substancje psychoaktywne pomagają im po prostu przetrwać dzień. Mówię o tym, żeby pokazać, że polityka narkotykowa wychodzi daleko poza kwestię tego, czy karać nastolatka za jointa w kieszeni. Albo czy za twarde narkotyki powinny być wyższe kary niż za marihuanę.

Oregon właśnie przywrócił kary za posiadanie małej ilości narkotyków, pod wpływem rosnącej liczby zgonów z przedawkowania fentanylu. Może ta substancja – o wiele mocniejsza niż inne opioidy – wywraca do góry nogami kalkulacje zarówno rzeczników dekryminalizacji, jak i zwolenników surowego podejścia?

Ale dekryminalizacja nie była przyczyną, dla której w Oregonie zaczęło umierać coraz więcej ludzi. Problem w tym, że weszła ona w życie mniej więcej w tym samym czasie, w którym dotarł tam fentanyl. Zwolennicy twardego podejścia wykorzystali to, żeby przywrócić kary. Poza tym, chociaż wskaźniki przedawkowań w Oregonie wzrosły, nadal są na podobnym poziomie jak w innych stanach, w których rozpowszechnił się fentanyl.

Ale chyba celem nie jest to, żeby wskaźniki były wszędzie na podobnym poziomie, tylko żeby spadały?

Tak, oczywiście. Tylko jakimi środkami możemy do tego doprowadzić? Ja cały czas powtarzam, że nie osiągniemy tego zaostrzaniem prawa. W jaki sposób pomożemy ludziom zmagającym się z uzależnieniem, wsadzając ich do więzienia?

Nie pomożemy, ale w Oregonie padał argument, że kiedy policja mogła zgarniać ludzi z ulic, to groźba więzienia przynajmniej skłaniała niektórych do podjęcia terapii. Wraz z dekryminalizacją ta ścieżka znikła, a w rezultacie mniej uzależnionych trafiało na leczenie. Okazało się, że dobrowolnie mało kto się zgłaszał.

Ale czy potrzebny jest mechanizm prawnokarny, żeby docierać do ludzi potrzebujących leczenia?

Pewnie nie. Można sobie wyobrazić, że zajmują się tym pracownicy socjalni, ale w Oregonie ich brakuje.

OK, więc najpierw wyjmijmy uzależnienia z kontekstu prawa karnego. Mało kto dobrowolnie zgłosi się po pomoc w sytuacji, gdy będzie to równoznaczne z przyznaniem: „jestem przestępcą”. A do tego wzmocnijmy instytucje socjalne.

Inna kwestia, która przyczyniła się do cofnięcia dekryminalizacji w Oregonie, to masowe używanie narkotyków w przestrzeni publicznej.

To nie powinno się dziać. Czy jest to jednak powód, żeby całkowicie rezygnować z dekryminalizacji? Moim zdaniem nie. Wystarczy odpowiednio poprawić przepisy.

Spora część uzależnionych to osoby w kryzysie bezdomności. Czy jeśli zakażemy im zażywania tych substancji w parkach, to znowu zepchniemy je do ciemnych zaułków, w których narażone są na większe ryzyko?

To zajmijmy się źródłem problemu, a nie kryminalizowaniem osób, które nie mają gdzie mieszkać. W czasie pandemii władze Oregonu wprowadziły ochronę lokatorów przed eksmisją. Kiedy te regulacje wygasły, kryzys bezdomności gwałtownie się pogłębił. Znowu – dekryminalizacja nie miała związku z tym, że ludzie byli masowo wyrzucani na bruk.

Wrócę jednak do wcześniejszego pytania. Czy fentanyl, który rocznie zabija w USA ponad 70 tys. osób, nie komplikuje tego, co wiemy o efektach różnych polityk narkotykowych? Może potrzeba całkiem nowych narzędzi, żeby poradzić sobie z tą epidemią?

Nie sądzę. Fentanyl należy do tej samej rodziny substancji co heroina i morfina, lecz jest od nich wielokrotnie silniejszy. Trzeba się zatem zastanowić, dlaczego ludzie używają czegoś tak niebezpiecznego. Może byłoby lepiej, gdyby mieli dostęp do innej substancji psychoaktywnej – szkodliwej, ale znacząco mniej niż fentanyl? W krajach, gdzie obowiązuje restrykcyjna polityka narkotykowa, ludzie na ogół chętniej sięgają po syntetyczne, bardziej toksyczne zamienniki. W przeszłości przerabialiśmy już zresztą podobne historie, z których wiele możemy się nauczyć.

Gdzie?

W latach 90. używanie heroiny w Portugalii było tak powszechne, że kiedy w badaniach opinii pytano mieszkańców, co jest według nich największym problemem społecznym, to na pierwszym miejscu wymieniali uzależnienie od narkotyków. Tak samo było w Szwajcarii, której polityka narkotykowa również jest dzisiaj stawiana za wzór. Tak zwane otwarte sceny narkotykowe – parki i dworce, na które ściągały tysiące ludzi zażywających substancje – to już nie są widoki, które nam się z nią teraz kojarzą, ale kilka dekad temu Zurych wręcz z nich słynął. W obu krajach pierwszą reakcją na kryzys było zaostrzanie kar. Statystyki przedawkowań rosły jednak jeszcze szybciej. Kiedy sytuacja sięgnęła dna, rządzący zrozumieli, że dotychczasową drogą do niczego nie dojdą. I zaczęli szukać alternatywy. Dekryminalizacja była tylko jednym z elementów nowej polityki. Stworzono też programy profilaktyczne, żeby edukować o ryzykach związanych z używaniem substancji psychoaktywnych, ich mieszaniem itd. Osobom z uzależnieniem zapewniono dostęp do leczenia, m.in. kierowano je na terapie metadonowe. Kiedy okazało się, że dla niektórych pacjentów nie są one wystarczające, otworzono kliniki heroinowe. Czwarty komponent to programy redukcji szkód, czyli wszelkie formy pomocy, które łagodzą negatywne konsekwencje narkotyków dla danej osoby i społeczeństwa. Założenie jest takie, że jeśli już ktoś decyduje się ich używać, niech robi to higienicznie i bezpiecznie.

Na czym to konkretnie polega?

To może być wymiana igieł i strzykawek. To także specjalne pomieszczenia, w których można bezpiecznie skonsumować narkotyk, zamiast brać go ukradkiem na klatce schodowej czy podwórku. To może być testowanie tabletek kupionych na nielegalnym rynku, żeby sprawdzić, czy faktycznie zawierają to, co deklarował sprzedawca. Sposobem redukcji szkód będzie nawet zapewnienie wody pitnej osobie zażywającej na imprezie stymulanty, by nie dopuścić do odwodnienia organizmu. Podsumowując – dekryminalizacja musi być obudowana całym systemem wsparcia.

Przeciwnicy liberalizacji mówią, że w ten sposób podtrzymujemy u ludzi ryzykowne nawyki, a nawet uzależnienia, zamiast dążyć do ich ograniczenia.

Czy prawo powinno zmuszać dorosłych ludzi do tego, żeby w określony sposób chronili swoje zdrowie? Weźmy przykład nikotyny, silnej substancji psychoaktywnej. Jeszcze 20 lat temu w każdym barze było tyle dymu, że nie dało się wytrzymać. Umieliśmy jednak bez nasyłania policji na osoby palące poprawić sytuację na tyle, żeby przynajmniej nie szkodziły otoczeniu. Czy jeśli ktoś skacze na główkę do wody w miejscu, przy którym stoi tablica „Uwaga! Zakaz pływania”, to wzywamy do niego policję, bo może zrobić sobie krzywdę? Nie. Moim zdaniem nie jest rolą prawa ograniczanie skali uzależnień. Choć niewykluczone, że w dłuższej perspektywie dekryminalizacja faktycznie mogłaby się do tego przyczynić.

Jak?

Surowe prawo narkotykowe wiąże się ze stygmatyzacją. To powoduje, że osoby z uzależnieniem mniej chętnie zgłaszają się na leczenie. Samotna matka, która używa stymulantów, żeby ciągnąć dwa etaty, dobrze się zastanowi, zanim powie komuś o swoim problemie, ze strachu, że sąd odbierze jej dzieci. A nastolatek, którego kolega zasłabł po zażyciu tabletki, może się zawahać, zanim zadzwoni po karetkę, bojąc się, że razem z nią zjawi się policja.

Czy jednak destygmatyzacja narkotyków nie stwarza ryzyka normalizacji szkodliwych zachowań? Podam skrajny przykład pewnej kampanii edukacyjnej z Ameryki sprzed paru lat: billboardy na ulicach San Francisco ukazywały grupkę roześmianych młodych ludzi bawiących się na imprezie. Obok zdjęcia widniało hasło „bierz z przyjaciółmi” oraz informacja, gdzie można uzyskać lek odwracający skutki przedawkowania i przejść szkolenie.

Widzę to całkiem inaczej. To nie jest normalizacja. To dbanie o bezpieczeństwo ludzi, którzy już używają. Przekaz jest taki: jeśli bierzesz substancje psychoaktywne, to rób to w obecności innych osób, bo w razie wypadku one mogą uratować ci życie. W momencie przedawkowania opioidów i zatrzymania oddechu są ok. 4 min na udzielenie pomocy.

Nie powinniśmy raczej prowadzić kampanii zniechęcających do używania narkotyków?

Powinniśmy, ale musimy mieć świadomość, że pewna grupa ludzi nadal będzie po nie sięgać. Dlatego warto informować, jak robić to bezpiecznie.

Stygmatyzowanie szkodliwych zachowań jest komunikatem wysyłanym przez społeczeństwo, że są one nieakceptowane. Czy w sytuacji, gdy policja nie radzi sobie z rynkiem nielegalnych substancji, nie powinniśmy liczyć na to, że normy kulturowe pomogą przynajmniej zniwelować związane z tym ryzyka?

Przecież mimo stygmatyzacji ludzie dalej używają narkotyków. Tyle że robią to po cichu. Krytykowanie, moralizowanie, próby narzucania pożądanych zachowań są niczym innym niż elementem polityki zamiatania pod dywan. Wszyscy, przynajmniej czasem, podejmujemy działania, które są dla nas niezdrowe. Czy to znaczy, że należy je kryminalizować? Czy chcielibyśmy, aby wytykano nas za nie na billboardach? Nie.

Jest przecież wiele zachowań, które jako społeczeństwo wymuszamy na jednostkach dla ich dobra. Piętnujemy palenie papierosów w restauracjach i na przystankach, jeżdżenie samochodem bez zapiętych pasów, wsiadanie za kierownicę po alkoholu itd.

Ale nie skryminalizowaliśmy palenia nikotyny. Nie przykleiliśmy palącym łatki „przestępcy”. Wprowadziliśmy regulacje.

Jednak nie prowadzi się kampanii destygmatyzujących palenie.

Nie wydaje mi się, byśmy piętnowali osoby, które palą papierosy, w taki sposób, w jaki piętnujemy osoby używające narkotyków. Trzeba edukować ludzi o tym, jakie szkody zdrowotne powodują substancje psychoaktywne – czy chodzi o nikotynę, opioidy, alkohol czy o stymulanty. Jednocześnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby informować, jak zażywać je bezpiecznie, jeśli już koniecznie ktoś decyduje się używać. Mam natomiast opór przed piętnowaniem ludzi za coś, co robią sami sobie. Pijany kierowca to trochę inny przypadek, bo stwarza zagrożenie nie tylko dla siebie, lecz także dla pasażerów i innych uczestników ruchu. Mimo to nie mówi się takiej osobie, że nie powinna mieć dzieci, ani nie rzuca się pomysłu, by zakazać spożywania alkoholu.

W tym samym roku, w którym ukazał się raport Światowej Komisji ds. Polityki Narkotykowej, Polska znowelizowała ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, która wprowadziła art. 62a dający możliwość umarzania spraw o posiadanie nieznacznej ilości substancji na własny użytek. Jak przyjął się ten przepis?

Gorzej, niż bym chciała. Nadal umarzana jest mniejszość spraw o posiadanie, według raportu Polskiej Sieci Polityki Narkotykowej z 2022 r. – średnio ok. 32 proc. postępowań. Mimo szkoleń organizowanych dla prokuratorów i sędziów idea, jaka stała za nowym przepisem, nie do końca się przebiła. Nadal co roku za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków zatrzymywanych jest w naszym kraju ok. 30 tys. osób. W ogromnej większości przypadków chodzi o marihuanę. Gdyby art. 62a był stosowany w duchu, w jakim został stworzony, to de facto mielibyśmy w Polsce częściową dekryminalizację. Na dodatek wielu prokuratorów ma wątpliwości, co to znaczy „nieznaczna ilość”. Dlatego padł pomysł, aby wprowadzić – podobnie jak w Portugalii czy w Czechach – tabelę wartości granicznych, która dawałaby pewną wskazówkę.

A sądzi pani, że postrzeganie narkotyków zmieniło się w polskim społeczeństwie?

Zmiana zachodzi, choć powoli. Wydaje mi się, że spore znaczenie miała tu regulacja medycznej marihuany. Pokazała ludziom, że coś, co długo uznawali za straszne zło, może przynosić niektórym korzyści: starszej pani, dziecku z lekooporną padaczką czy osobie z zespołem stresu pourazowego. Na podejście moralne, które nakazywało je potępiać, nałożyliśmy więc perspektywę zdrowotną. Według mnie mamy dzisiaj większą świadomość tego, że substancje psychoaktywne mają przeróżne oddziaływania na organizm – także pozytywne. ©Ⓟ

Substancja bliska kulturowo

Justyna Klingemann: Słowo „narkotyk” kojarzy nam się z czymś niebezpiecznym i toksycznym, a alkohol i tytoń – choć też szkodliwe – to zło, które akceptujemy. Taka dwoistość myślenia to zabieg uspokajający nasze sumienie. Jestem przeciwniczką terminu „narkotyki”– wolę mówić o substancjach psychoaktywnych. A alkohol jest jedną z nich, podobnie jak heroina, kokaina, marihuana, nikotyna i wiele innych. Alkohol wyróżnia jedynie to, że jest to substancja bliska nam kulturowo, z tego wynika jej status.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Nie lubię słowa «narkotyk»”, DGP nr 96 z 17 maja 2024 r.