Nasza debata publiczna nie jest zbyt budująca m.in. dlatego, że w Polsce brakuje danych. Jak to możliwe, skoro GUS niemal codziennie publikuje jakieś opracowania, są CBOS i Polski Instytut Ekonomiczny, można też sięgnąć do baz OECD czy Eurostatu (chociaż te ostatnie zwykle opierają się na danych dostarczonych z Polski)? Brakuje jednak analiz przydatnych do prac nad konkretnymi reformami, a politycy nie widzą w tym problemu, bo dzięki temu mogą zawsze twierdzić, że mają rację (ewentualnie posiłkować się wycinkowymi, dobranymi pod tę tezę danymi).

Reformy w Polsce zwykle wprowadza się w ciemno, a o tym, czy były dobre, czy nie, przekonujemy się po fakcie. Polski Ład zdążył narobić sporo zamieszania, zanim pół roku po wprowadzeniu został poprawiony. Bezpieczny kredyt 2 proc. spowodował ogromne wzrosty cen mieszkań, więc sześć miesięcy później został wygaszony. Największą pomyłką w III RP było oczywiście wprowadzenie OFE, z których też wycofywano się na raty zamiast raz, a dobrze.

Podczas awantury o składkę zdrowotną dla przedsiębiorców przydałyby się chociażby dokładne dane o rozkładzie dochodów osobistych wśród osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. O wadze przedsiębiorczości nieustannie słyszymy od polityków oraz komentatorów, tymczasem w gruncie rzeczy niewiele wiemy o sytuacji finansowej tej grupy społecznej. Dysponujemy danymi uśrednionymi z PIT czy z badania sytuacji gospodarstw domowych GUS, jednak średni dochód w tym przypadku nie mówi zupełnie niczego, gdyż zarobki przedsiębiorców różnią się drastycznie.

Dokładny rozkład dochodów osobistych właścicieli firm pozwoliłby nam się przekonać, czy przedsiębiorcy są faktycznie w Polsce ciemiężeni, czy wręcz przeciwnie. Moglibyśmy też zlokalizować faktyczne bariery dla prowadzenia działalności gospodarczej i wprowadzić celowane ułatwienia, zamiast dosypywać wszystkim po kilkaset złotych miesięcznie, jakby w poważnej działalności gospodarczej ta kwota cokolwiek zmieniała.

GUS publikuje co dwa lata raport „Struktura wynagrodzeń według zawodów”, który pokazuje rozkład dochodów pracowników etatowych. To całkiem udane i pogłębione opracowanie. Dzięki niemu możemy się przekonać, ile wynosi mediana zarobków, jak duży odsetek pracowników zarabia pensję minimalną lub dwukrotność średniej krajowej, jak duża jest luka płacowa między płciami itd. Poza tym dane obrazują zarobki w poszczególnych grupach zawodowych (w przypadku przedsiębiorców byłoby to szczególnie przydatne). Jedyną wadą tego opracowania jest to, że ukazuje się tak rzadko. Gdybyśmy dysponowali podobnymi danymi w odniesieniu do dochodów osobistych przedsiębiorców, dyskusja o reformach działalności gospodarczej nabrałaby wreszcie konkretnego kształtu zamiast obecnego pojedynku na okrzyki.

Więcej lepszych danych przydałoby się również w kontekście podatków i składek nakładanych na dochody z aktywności zawodowej. Te publikowane co roku przez Ministerstwo Finansów na podstawie rozliczenia PIT są zbiorcze i uśrednione, więc trudno z nich wnioskować, dla jakich grup obecny wymiar podatku jest obciążeniem, a kto mógłby sobie pozwolić na zapłatę nawet dwa razy większego. Co ciekawe, całkiem niedawno dysponowaliśmy takimi danymi. W 2019 r. Ministerstwo Finansów opublikowało niezwykle interesujące i ważne opracowanie Pawła Chrostka, Justyny Klejdysz, Dominika Korniluka i Marka Skawińskiego „Wybrane aspekty systemu podatkowo-składkowego na podstawie danych PIT i ZUS 2016”, które pokazało jak na dłoni regresywność systemu danin publicznych w Polsce.

Dzięki temu mogliśmy się też przekonać, jakie formy zatrudnienia dominowały w poszczególnych grupach dochodowych. W górnym 1 proc. pod względem zarobków dominowali przedsiębiorcy na liniowym PIT, ale stosunkowo dużo samozatrudnionych, tylko rozliczających się według skali PIT, znalazło się po drugiej stronie rozkładu – wśród 10 proc. najmniej zarabiających. Problem w tym, że dane te dotyczyły roku 2016, a od tego czasu zmieniło się bardzo wiele. Były: podwyżka kwoty wolnej, obniżka pierwszej stawki do 12 proc., ulga oraz zmiany w składce zdrowotnej dla osób poniżej 26. roku życia, zniesienie ryczałtu i likwidacja możliwości odliczania składki zdrowotnej od podatku. Obecnie to opracowanie jest więc już w większości nieaktualne. Publikacja bieżącej wersji, obejmującej okres już po wprowadzeniu pełnej wersji Polskiego Ładu, powinna poprzedzić zapowiedziane przez rząd reformy podatkowo-składkowe (wakacje ZUS, zmiany w składce NFZ czy ewentualną podwyżkę kwoty wolnej w kolejnych latach).

Jednym z najbardziej nierozpoznanych obszarów życia społecznego w Polsce jest majątek. Regularnie analizujemy bieżące dochody gospodarstw domowych, ale szczegóły zgromadzonego przez nie bogactwa pozostają poza radarem badaczy. Nie wiemy więc dokładnie, jak duże są nierówności majątkowe, jaki poziom oszczędności wyznacza klasę średnią, w jakie rodzaje aktywów Polacy lokują oszczędności czy wreszcie, jak duży odsetek społeczeństwa stanowią rentierzy, czyli osoby, które mogą żyć z samej renty od zgromadzonego kapitału.

O nierównościach majątkowych wiemy co nieco dzięki World Inequality Lab współprowadzonemu przez Thomasa Piketty’ego i Gabriela Zucmana i tworzonemu przez kilkudziesięciu ekonomistów z całego świata – m.in. Pawła Bukowskiego z London School of Economics. Według danych WIL nierówności majątkowe są w Polsce dosyć znaczne. Górny 1 proc. w 2022 r. posiadał aż 30 proc. krajowego majątku, czyli w sumie niewiele mniej niż w słynących z majątkowego rozwarstwienia USA (35 proc.). We Francji 1 proc. najbogatszych kontroluje 24 proc. majątku w kraju, a w Wielkiej Brytanii – 21 proc.

Ta wiedza (czy też domniemanie) to jednak zdecydowanie za mało, by móc określić stan majątku Polek i Polaków. Nie wiemy przecież dokładnie, czy te 30 proc. w rękach najbogatszych Polaków to kapitał produkcyjny i udziały w przedsiębiorstwach, czy może nieruchomości oraz środki finansowe. Dotychczas pojawiło się jedno poważne opracowanie, które prześwietliło tę kwestię. Mowa o wydanej przez NBP publikacji z 2017 r. „Zasobność gospodarstw domowych w Polsce”, która przedstawiła wyniki badania przeprowadzonego w 2016 r. W tamtym czasie za większość majątku w rękach Polaków odpowiadały nieruchomości wykorzystywane do zamieszkiwania przez samych właścicieli. Nawet wśród 10 proc. najbogatszych stanowiły one ponad 60 proc. majątku; o wiele mniejszy udział miały dodatkowe nieruchomości oraz majątek działalności gospodarczej, czyli aktywa prowadzonych firm (ok. 15 proc.). Kilka procent stanowiły samochody, a przedmioty wartościowe w tamtym czasie w Polsce były całkowicie marginalne.

Od tamtego czasu zaszły jednak fundamentalne zmiany. Po 2017 r. ceny nieruchomości zaczęły rosnąć w tempie zdecydowanie przewyższającym inflację konsumencką. Pandemiczna obniżka stóp niemal do zera jeszcze je wywindowała, gdyż mieszkania stały się najkorzystniejszą formą lokowania oszczędności. W ostatnich latach nabywcy lokali na cele inwestycyjne przeważali nad kupującymi dla własnych celów mieszkaniowych. Równocześnie inflacja zjadła część oszczędności pieniężnych. Można więc przypuszczać, że nadwyżkowe mieszkania stanowią dziś pokaźną część majątku najzamożniejszych gospodarstw domowych. Szkoda, że musimy przypuszczać, zamiast zerknąć do aktualnej edycji badania. Niestety takiej nie ma, gdyż NBP pod wodzą Adama Glapińskiego nie kontynuował tej pracy. A przecież przydałoby się to właśnie teraz, gdy rząd planuje wprowadzenie kwoty wolnej w podatku od dochodów kapitałowych (tzw. podatku Belki).

Większego zainteresowania polityków i badaczy nie wzbudza również równość szans. To o tyle zaskakujące, że w Polsce od trzech dekad dominuje liberalna polityka ekonomiczna (która umożliwia ludziom zamożnym zachowywanie bardzo dużej części swoich zarobków w porównaniu chociażby z Europą Zachodnią, gdzie składki są proporcjonalne do dochodu, a najwyższa stawka PIT przekracza 50 proc. i nie można przed nią łatwo uciec). Liberałowie zwykle nie przywiązują wagi do nierówności ekonomicznych, akcentując raczej wagę zapewnienia powszechnego szkolnictwa wysokiej jakości. To dla nich najważniejsza usługa publiczna, a równy start i równe szanse zawodowe to główne cele polityki społecznej. Nic więc dziwnego, że edukacja to w Polsce jedyna usługa publiczna, która jest solidnie dofinansowana nawet na tle Europy Zachodniej (ok. 5 proc. PKB).

O ile o szkołę w miarę zadbaliśmy, o tyle zapomnieliśmy na bieżąco badać, czy Polacy i Polki z rodzin nieuprzywilejowanych korzystają z niej w równym stopniu co ich zamożniejsi koledzy i koleżanki. A także, jak wyglądają drogi życiowe ludzi z różnych klas społecznych w dłuższej perspektywie. Powstało w Polsce kilka bardzo ciekawych raportów na temat równości szans. Mowa przede wszystkim o znakomitym dwuczęściowym badaniu „Uwarunkowania decyzji edukacyjnych” Instytutu Badań Edukacyjnych. Zmierzono w nim przeróżne czynniki, które mogą tworzyć bariery w dostępie do edukacji. Wykazano, że przynajmniej jedno z rodziców z wyższym wykształceniem znacząco zwiększa szansę na zdobycie dyplomu uczelni. Zbadano także, jak poziom wykształcenia rodziców wpływa na wspieranie dziecka w nauce. Pokazano również, w jaki sposób wielkość gminy, w której się od dziecka zamieszkuje, wpływa na przyszłe dokonania edukacyjne.

Krzysztof Czarnecki w pracy „Uwarunkowania nierówności horyzontalnych w dostępie do szkolnictwa wyższego w Polsce” wykazał natomiast wpływ wykształcenia rodziców na szanse ukończenia uniwersytetu, ale dodatkowo zobrazował odtwarzanie się podziału klasowego na uczelniach (te elitarne ze stolicy są zdominowane przez dzieci z klasy wyższej i wyższej klasy średniej). Prestiżowe szkoły wyższe w największych miastach wojewódzkich przyciągają studentów z wyższej klasy średniej, a masowe uczelnie publiczne – z niższej. Studenci z klasy robotniczej trafiają najczęściej na uczelnie prywatne.

Wydawałoby się, że wiemy już na ten temat bardzo dużo. Problem w tym, że obie publikacje mają już dekadę. Po drodze zlikwidowano gimnazja i wprowadzono reformę szkolnictwa wyższego nadzorowaną przez Jarosława Gowina. Dobrze byłoby się dowiedzieć, w jaki sposób wpłynęło to nie tylko na samą jakość nauczania, lecz przede wszystkim na dostęp do niego. W jakim stanie jest polska mobilność społeczna – jak duże przepływy są między klasami, ile zajmuje awans społeczny z klasy niższej do średniej i wyższej, jak duża rotacja występuje na samym szczycie? Mamy dostępny raport OECD „Broken social elevator”, w którym nasza mobilność społeczna wypada słabo (niestety Polska występuje tam tylko w niektórych wskaźnikach, a i sam raport ma już sześć lat). Bez regularnego monitorowania mobilności społecznej trudno jednoznacznie orzec, czy polski system kształcenia faktycznie się sprawdza. A kraj, w którym nie ma ani równości ekonomicznej, ani równości szans, prędzej czy później zacznie przypominać bardziej system kastowy niż demokrację. ©Ⓟ