Pod koniec ub.r. Budapeszt zablokował wartą 50 mld euro pomoc finansową dla Ukrainy, nawet nie ukrywając, że to gra, by „odzyskać” miliardy euro, których Unia odmówiła mu z powodu demontażu niezależnych instytucji demokratycznych. W czwartek na szczycie unijnym premier Viktor Orbán wycofał swój sprzeciw i pakiet pomocowy w końcu został przyjęty.

Groźba dalszego wstrzymywania funduszy dla Kijowa skłoniła jednak Komisję Europejską do szukania sposobów na to, jak ominąć weto lub „zachęcić” węgierski rząd, by je porzucił. A można było go zmiękczyć na kilka sposobów. Jeden z nich to zainicjowanie procedury ze słynnego już art. 7 traktatu o Unii Europejskiej, którego finałem byłoby pozbawienie Budapesztu prawa głosu. „Financial Times” dotarł jednak do dokumentu urzędników Rady UE, który szkicował inną, szerszą operację: uderzenie w gospodarkę nad Balatonem.

Według Eurostatu w 2022 r. jedna trzecia długu publicznego Węgier była denominowana w walutach zagranicznych. Dalsze osłabienie forinta podwyższyłoby więc relatywną wartość zadłużenia i zwiększyło koszty jego obsługi. Uderzenie w pieniądz niewielkiego kraju, który od dłuższego już czasu jest na cenzurowanym w UE, nie wydaje się takie trudne. Gdyby pozostałe państwa członkowskie zadeklarowały wstrzymanie unijnego finansowania dla Węgier, kurs forinta prawdopodobnie by się załamał, a niewykluczone, że doszłoby nawet do utraty płynności.

Problem w tym, że byłoby to symboliczne przekroczenie Rubikonu. Bruksela sięgała już po różne środki, aby zmiękczyć stanowiska rządów, ale do jawnie wrogich działań gospodarczych się dotąd nie posuwała. Akurat w tym przypadku chodziłoby o sprawę słuszną z naszego punktu widzenia. Jednak w przyszłości może być inaczej.

Polska też ma bogatą historię zbierania cięgów od KE – często uzasadnionych. Zmagamy się również z problemami z zadłużeniem w walutach zagranicznych (głównie w euro). Rząd PiS, mimo szumnych zapowiedzi, zbił go tylko do 24 proc. całości długu. Czyli jest niewiele lepiej niż nad Balatonem. Co więcej, minister finansów Andrzej Domański zapowiada, że w nadchodzącym czasie dużo większa część naszego zadłużenia będzie trafiać do podmiotów zagranicznych. To jeszcze nie oznacza, że nie będzie on denominowany w złotych, ale pierwsza aukcja obligacji w europejskiej walucie – wartych 3,75 mld euro – odbyła się niedawno.

Węgierskie weto było więc problematyczne na kilku poziomach. Zdolności obronne i zasoby budżetowe Ukrainy topnieją. Gdyby Kijów mógł liczyć na wsparcie zza oceanu, to brak finansowania z UE byłby jeszcze do zniesienia. Rzecz w tym, że w kwestii pomocy Ukrainie w Waszyngtonie również trwa pat.

Nawet jeśli dokument, który ujawnił „Financial Times”, zawierał tylko jedną z luźnych koncepcji, to sam fakt, że ją przygotowano, powinien zapalić lampkę ostrzegawczą. Rozważanie działań wymierzonych w gospodarkę Węgier wiele mówi o nastrojach brukselskich elit. Blokowanie funduszy unijnych niesubordynowanym członkom jest jeszcze względnie bezpieczne – to wspólne pieniądze, więc powinny trafiać tam, gdzie są przestrzegane wspólne normy. Natomiast wypowiedzenie wojny walutowej jednemu krajowi byłoby niezwykle groźne dla całej UE. Dla spójności Wspólnoty już bezpieczniejsze byłoby wyrzucanie z jej grona państw, które wyłamują się z solidarności.

Pierwotną przyczyną tej ryzykownej sytuacji były zasady głosowania. Większość decyzji UE jest przyjmowana większością kwalifikowaną, ale w obszarze wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, akcesji nowych członków, harmonizacji przepisów podatkowych, określania unijnych ram finansowych, współpracy organów ścigania oraz harmonizacji praw socjalnych obowiązuje jednomyślność. Została ona wprowadzona po to, by mniejsze kraje miały zabezpieczenie przed decyzjami uderzającymi w ich fundamentalne interesy. Obecnie weto jest jednak często używane jako szantaż luźno związany z przedmiotem głosowania. A także jako lewar w sporach z państwami spoza UE. Szczególnie wyspecjalizowała się w tym skonfliktowana z sąsiadami Grecja – np. w zamian za to, że Macedonia zgodziła się stać Macedonią Północną, wycofała swój sprzeciw wobec negocjacji akcesyjnych i przystąpienia tego kraju do NATO. Teraz Ateny grożą wetem Tiranie, która stara się o członkostwo w UE od 14 lat. Sprawa jest o tyle kuriozalna, że spór dotyczy Himarë, małego miasteczka w Albanii zamieszkanego głównie przez Greków. Jego grecki burmistrz Fredi Beleri został aresztowany w 2023 r. za nadużycia wyborcze i defraudację funduszy publicznych. Zwolennicy polityka uważają, że to szykany wymierzone w albańskich Greków. Niezależnie od tego, po której stronie leży prawda, konflikty takiej rangi nie powinny wpływać na proces rozszerzenia UE – i to jeszcze w tak zapalnym regionie.

To właśnie tam rozegrał się też inny, znacznie poważniejszy spór, który spowodował, że Słowenia przez pewien czas blokowała przyjęcie do Unii Chorwacji. Chodziło o dostęp do Zatoki Pirańskiej (od miasta Piran). Zagrzeb proponował arbitraż, ale Lublana wydała na niego zgodę dopiero po przeprowadzeniu referendum i wycofała swój sprzeciw wobec rozmów akcesyjnych. Choć konflikt właściwie się nie zakończył, bo Chorwacja nie wykonała decyzji sądu arbitrażowego.

Interesującym przypadkiem jest Bułgaria, która używa groźby weta do blokowania przyjęcia do UE Macedonii Północnej, tłumacząc, że bułgarska mniejszość spotyka się w tym kraju z dyskryminacją. Z kolei pod koniec zeszłego roku Węgry zapowiedziały, że powiedzą „nie” przystąpieniu Bułgarii do strefy Schengen, jeśli nie zniesie ona podatku od rosyjskiego gazu, który jest przesyłany przez jej terytorium. Danina została więc zawieszona.

Bułgaria na razie wciąż jest poza Schengen z powodu weta Holandii, która długo naciskała, by kraj ten najpierw rozwiązał swoje problemy z przestępczością zorganizowaną (mimo że holenderskie porty to obecnie centra dystrybucji kokainy do Europy, a w 2021 r. mafia narkotykowa zabiła w Amsterdamie popularnego dziennikarza). Bułgaria z Rumunią mają w końcu dołączyć do strefy Schengen z końcem marca tego roku.

Nic więc dziwnego, że zasada jednomyślności jest obecnie przedmiotem debaty. Francusko-niemiecka inicjatywa, która zakłada jego likwidację, wywołała zresztą w Polsce spore wzburzenie. Przynajmniej w deklaracjach większość naszej klasy politycznej (poza lewicą) sprzeciwia się głębszym zmianom traktatów. Przeciwko zniesieniu jednomyślności są również mniejsze państwa, które regularnie korzystają z weta – Węgry, Bułgaria i Chorwacja. Według analizy Ośrodka Studiów Wschodnich do tzw. grupy przyjaciół głosowania większością kwalifikowaną należy gros krajów Europy Zachodniej i Północnej. W naszym regionie na razie rozwiązanie to popierają Rumunia i Słowenia. W pozostałych państwach podejście dopiero się krystalizuje.

To zrozumiałe, że kraje mniej zamożne, na dodatek położone w niestabilnym rejonie, obawiają się zniesienia zasady jednomyślności. Można jednak wprowadzić zabezpieczenia, które chroniłyby kluczowe interesy państw bez utrudniania prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej. Dobrą opcją byłoby np. podwyższenie progu większości kwalifikowanej. Obecnie jest wymagane poparcie 55 proc. krajów członkowskich reprezentujących 65 proc. ludności. Można oba progi ustalić na 65 proc. Według OSW jest też propozycja, która mówi o zrównaniu obu progów na poziomie 60 proc., co podniosłoby nieco znaczenie mniejszych państw.

Poza tym można zachować jednomyślność w obszarze bezpieczeństwa i obronności lub przyznać rządom prawo stosowania klauzuli opt-out pozwalającej wyłączać się z określonych polityk. Inne wyjście to zreformowanie weta w taki sposób, by sprzeciw mogła wyrazić tylko pewna grupa państw – np. trzy lub pięć. To utrudniłoby rządom stosowanie go w celu przeforsowania swoich wąskich interesów.

Zniesienie weta nie tylko usprawniłoby prowadzenie polityki unijnej, lecz także zapobiegłoby podejmowaniu przez UE działań przeciwko wyłamującym się krajom. Trudno sobie wyobrazić, by Komisja Europejska zdecydowała się na taką operację wobec większości blokującej jakiś pomysł na pogłębienie integracji. Równocześnie politycy zostaliby zmuszeni do bardziej aktywnej polityki europejskiej: szukania poparcia dla swoich stanowisk, budowania sojuszy czy przekonywania oponentów z innych krajów do swoich racji.

Polski rząd powinien aktywnie zaangażować się w proces reformy instytucjonalnej UE, by gwarantowała ona ochronę interesów państw naszej części kontynentu – np. promując większość kwalifikowaną, która zapewniłaby jednomyślnej Europie Środkowo-Wschodniej możliwość blokowania niekorzystnych dla niej decyzji. W ten sposób prawo weta przeszłoby na cały region. Jeśli zaś Polska odpuści udział w pracach nad reformą, to jej kształt przygotują inni, a nam przyjdzie jedynie wyrazić zgodę albo nie. To w teorii. Bo nie oszukujmy się – i tak się zgodzimy. ©Ⓟ