Od jakiegoś czasu media pełne są komunikatów ostrzegających przed większą wojną w Europie. Tym doniesieniom towarzyszą publiczne deliberacje nad mobilizacją pół miliona żołnierzy na Ukrainie. Dyskusje nad procesem obfitowały także w szczegóły takie jak elektroniczna forma doręczenia wezwań, co już funkcjonuje w Rosji.
A jak to wygląda w przypadku Polski? Obowiązkowa służba wojskowa jest wciąż czasowo zawieszona. Według konstytucji każdy obywatel ma obowiązek obrony ojczyzny, a wszyscy mężczyźni (i niektóre kobiety) wciąż podlegają kwalifikacji wojskowej. W grudniu MON zaktualizował format karty mobilizacyjnej, przewidującej obowiązek stawienia się w jednostce wojskowej w ciągu sześciu godzin. W dzisiejszych czasach uniknięcie prawidłowego otrzymania tej karty może się stać trudniejsze, a nawet niemożliwe. To za sprawą technologii cyfrowych. Bogate rejestry państwowe z kontaktami do obywateli mogą hipotetycznie i w razie potrzeby posłużyć do przesłania komunikatu o mobilizacji. Choć dziś nie ma jasnej podstawy prawnej napisanej wprost.
Prawo o obronie ojczyzny mówi, że do mobilizacji wystarczy rozporządzenie, a takie w razie potrzeby można napisać na kolanie w 10 minut. W art. 533 ust. 6 ustawy czytamy: „Minister Obrony Narodowej w porozumieniu z ministrem właściwym do spraw administracji publicznej oraz ministrem właściwym do spraw łączności określi, w drodze rozporządzenia, sposób i tryb doręczania kart powołania do służby wojskowej pełnionej w razie ogłoszenia mobilizacji i w czasie wojny”. Technicznie, elektroniczne doręczenia karty mobilizacyjnej wdrożyć łatwo. Wystarczy mieć adres kontaktowy. Pomijając dane takie jak numery telefonów, dziś w przypadku wielu czynności urzędowych przekazujemy administracji adresy e-mail. Komunikacja elektroniczna przebiega rutynowo, np. w Profilu Zaufanym, by nie wspomnieć o mObywatelu. W rejestrze wojskowym mogą się znajdować adresy e-mail (art. 71 ust. 2 pkt. 1 lit. k), a innych danych w nim wymieniono tyle, że wyczerpano cały alfabet. Jeśli informacji kontaktowych na potrzeby wojska z jakichś powodów brakuje, ustawa zezwala (art. 72) na ich transfer do rejestru wojskowego z innych rejestrów państwowych (np. z centralnej ewidencji kierowców). Przekazanie może być natychmiastowe: „do pozyskiwania danych (...) nie wymaga się odrębnego żądania, zapytania lub wniosku”. Nie potrzeba zgody ani wiedzy obywatela.
Pozostaje pytanie, jak stwierdzić, że doszło do skutecznego doręczenia. Z tym nie ma problemu. Istnieją metody, za pomocą których łatwo ustalić fakt odczytania e-maila, chociażby za pomocą wstawienia w wiadomość niewidzialnego piksela śledzącego. Otwarcie wiadomości zostawi ślad. To podstawowa wiedza inżynierii prywatności, ale także marketingu internetowego. Czy można pójść dalej? Aplikacją mObywatel można by wysłać powiadomienie PUSH, natychmiastowo wyświetlające się na ekranie. Odsuńmy na bok te spekulacje, bo powinno być jasne, że stworzenie podbudowy prawnej i rozwiązań technicznych nie jest trudne. Infrastruktura elektroniczna może w wydatny sposób przyczynić się do wzmocnienia parametrów obronności kraju. Takich możliwości dostarczania komunikatów mobilizacyjnych nie było ani w 1914, ani w 1939 r.
Jakie jest prawdopodobieństwo wybuchu wojny? Czy można wyjść z przewidywaniem tego poza perspektywę miesiąca? Niektórzy naukowcy twierdzą, że tak.
Proces przewidywania wybuchów wojen to problem złożony. Naukowo wybrane zespoły próbują je wiązać z wcześniej pojawiającymi się informacjami. Zauważono, że wzrost rozważań wojennych w prasie poprzedza wybuchy wojen. Przykładowo przed II wojną światową wzrost zauważono już na kilka lat przed 1939 r. Podobnie było w innych przypadkach. Także – to już wiemy z naszych doświadczeń – z wojną w Ukrainie od 2022 r., ale i z wydarzeniami na Krymie w 2014 r. Praca naukowa z 2013 r. naukowca z ETH Zurich wywarła wpływ na takie analityczne przewidywania wybuchu wojen. Przeanalizowano 200 przeszłych wojen. Indeks ryzyka wojennego czerpał z analizy danych pojawiających się w prasie. Okazało się, że można było przewidzieć nadchodzące wojny z 85-proc. skutecznością. Nawet jeśli to dużo, predykcje nie są takie proste. Obecne środowisko informacyjne bardzo się różni wobec tego z XX w. Jest więcej kanałów, a ciągły napływ informacji każe zadać pytanie o to, czy wciąż będzie możliwa prawidłowa interpretacja sygnałów. Przecież nie jest tak, że wystarczy kilka artykułów, wiadomości na portalu X i filmików na YouTubie i już należałoby robić zapasy żywności, wody, papieru toaletowego, a może nawet się ewakuować (np. zanim zostaną zamknięte granice państwowe). To jednak użyteczny model wczesnego ostrzegania.
Po analizie tego obszaru badawczego i sugerowanych w jego ramach technik w mojej ocenie nie da się obecnie stwierdzić, czy już osiągnęliśmy poziom alarmowy. Jakiekolwiek oceny wykraczające kilka miesięcy w przyszłość dziś spowija gęsta mgła, a przewidywania muszą być obarczone dużą niepewnością. Pod rozwagę przypomnę jednak artykuł z 26 lipca 1914 r. w „Los Angeles Times” utrzymujący, że kraje europejskie nie mogą pozwolić sobie na wojnę i ta nie nadejdzie. Wybuchła dwa dni później i trwała ponad cztery lata. Wnioski? Ostrożnie z wiarą w przewidywania. ©℗