Rozdawnictwo zwykle kojarzy się z rozbuchanymi transferami pieniężnymi trafiającymi także do tych, którzy niespecjalnie ich potrzebują. Uważa się je za podstawowy instrument polityki ugrupowań populistycznych, które zdobywają dzięki niemu szerokie poparcie w wyborach. Ich krytycy nazywają to korumpowaniem elektoratu albo polityką klientelistyczną, gdyż wyborcy mają się tak uzależnić się od transferów państwowej gotówki, że utrzymanie standardu życia staje się zależne od utrzymania się populistów u władzy.

Dziwnym trafem w debacie publicznej niezmiernie rzadko – a w liberalnych mediach głównego nurtu praktycznie nigdy – rozdawnictwem nazywa się obniżki podatków. Wręcz przeciwnie, wprowadzające je reformy z definicji są tam uznawane za przynajmniej interesujące, a ich autorzy uchodzą za głos rozsądku. Mało kto domaga się też od nich dokładnych wyliczeń. Od zwolenników transferów pieniężnych oczekuje się przedstawienia solidnego uzasadnienia, znalezienia źródła finansowania i odpowiedzi na zarzuty o potencjalne skutki uboczne, często bardzo mało prawdopodobne w praktyce. Gdy pojawia się pomysł obniżenia podatków, standard analizy krytycznej nagle się obniża, wystarcza co najwyżej ogólny koszt budżetowy.

Tymczasem w obu przypadkach chodzi dokładnie o to samo – o przekazanie środków pieniężnych wybranym grupom społecznym. Różnica tkwi w wyborze narzędzia. Kształtowanie polityki społecznej powinno się rozpoczynać od zdefiniowania grup społecznych, które należy wesprzeć, oraz zdiagnozowania ich potrzeb, by na tej podstawie określić najlepsze narzędzie. Czasem będą to transfery, innym razem ulgi podatkowe. A może specyficzne usługi publiczne? Liberalni zwolennicy cięć podatkowych zdają się zaczynać ten proces od końca. Najpierw wybierają narzędzie – obniżki danin publicznych – a następnie się zastanawiają, komu by tu ulżyć.

Kształtowanie polityki społecznej powinno się rozpoczynać od zdefiniowania grup społecznych, które należy wesprzeć, oraz zdiagnozowania ich potrzeb, by na tej podstawie określić najlepsze narzędzie. Liberalni zwolennicy cięć podatkowych zdają się zaczynać ten proces od końca

Dlaczego tak się zafiksowali na obniżkach podatków? Cóż, po prostu w zdecydowanej większości przypadków są one korzystniejsze dla najlepiej zarabiających i klasy średniej. Obniżka stawki podatku dochodowego o 5 pkt proc. dla wszystkich na pierwszy rzut oka wygląda na sprawiedliwą, tyle że nominalnie osoba z dochodem 20 tys. zł otrzyma cztery razy więcej niż zarabiający 5 tys. zł. Transfery mają zupełnie inne działanie – powszechne 500 zł miesięcznie dla wszystkich będzie miało relatywnie czterokrotnie większe znaczenie dla zarabiającego 5 tys. zł niż dla osoby z 20 tys. zł dochodu.

Pod czysto politycznym względem obniżki podatków służą więc liberałom do tego samego co transfery populistom. Chodzi o dopieszczenie swojego elektoratu. W przeciwieństwie do socjalnej prawicy i lewicy liberałowie nie są nazywani populistami wyłącznie z przyzwyczajenia. Umościli się na wygodnej pozycji chłodnych ekspertów, w czym codziennie pomagają im liberalni dziennikarze, nie zadając kłopotliwych pytań, za to dociskając populistów z lewej i prawej strony. W ten sposób powstaje wrażenie, że ci drudzy są nieprzygotowani – wiją się w poszukiwaniu argumentów, których często im brakuje, co podczas burzliwej dyskusji jest czymś zupełnie zwyczajnym. Za to liberałowie wypadają zwykle bardzo dobrze, ale trudno, żeby było inaczej – w końcu odpowiedź na pytanie: „Dlaczego jest pan taki świetny?” jest łatwiejsza niż na pytanie: „Dlaczego chce pan zrujnować budżet?”.

Nadwiślańscy liberałowie, którzy dopiero co przejęli władzę, również przygotowali cały wachlarz obniżek podatków, których nawet nie próbują jakoś szczególnie uzasadniać. Na razie najwięcej konkretów padło na temat wakacji od składek na ZUS, które mają przysługiwać wszystkim osobom prowadzącym działalność gospodarczą. Cała argumentacja sprowadza się do starej mantry: „Trzeba ulżyć przedsiębiorcom”. „Odpowiedzią na rosnące obciążenia publicznoprawne przedsiębiorców będzie instytucja wakacji składkowych” – napisano o projekcie na stronie KPRM. Początkowo planowano zapewnić aż trzy miesiące wolnego od płacenia, na szczęście skrócono je do jednego miesiąca rocznie. Składki pokryje wówczas budżet państwa.

Pozostaje pytanie, dlaczego to rozwiązanie ma przysługiwać wszystkim przedsiębiorcom. Przecież zdecydowana większość jest w znakomitej sytuacji finansowej, co potwierdzają zarówno dane z zeznań podatkowych (według deklaracji PIT-36 dochody z działalności gospodarczej wzrosły aż o jedną trzecią), jak i dane GUS (najwyższa rentowność mikroprzedsiębiorstw w historii).

Próżno tu szukać jakiegoś głębszego sensu. Obniżka składek o ponad 8 proc. w skali roku jest tutaj celem samym w sobie. Firmom, które przeżywają prawdziwe kłopoty, w żaden sposób to nie pomoże, gdyż problemy finansowe trwają zwykle dłużej niż miesiąc. Rozwiązaniem byłoby wprowadzenie powszechnych składek proporcjonalnych do dochodu, które automatycznie obniżałyby obciążenia firm, które zarabiają mało. Oczywiście nie ma co na to liczyć, gdyż zdecydowana większość przedsiębiorców na tym by straciła.

Można by przynajmniej ograniczyć wakacje od ZUS tylko do przedsiębiorstw wykazujących wyraźne problemy. Przetestowaliśmy to już w pandemii, gdy można było otrzymać trzymiesięczne zwolnienie ze składek po zadeklarowaniu odpowiedniego spadku dochodu na platformie cyfrowej ZUS. Zresztą Zakład Ubezpieczeń Społecznych i tak wszystko widzi, gdyż przedsiębiorcy tą drogą deklarują co miesiąc swoje dochody dla określenia składki zdrowotnej. Wprowadzenie takiego kryterium byłoby więc banalnie proste, tyle że nie chodzi o rozwiązywanie problemów społecznych, tylko o dopieszczenie elektoratu. Stuprocentowy populizm, tylko liberalny, więc nikt się nie wychyli i go tak nie nazwie. Koszt dla sektora finansów publicznych będzie na szczęście niewielki, bo mowa o ok. 2 mld zł rocznie, ale powstanie kolejna zachęta do ucieczki z etatu na samozatrudnienie. Zrobimy kolejny kroczek ku marginalizacji kodeksu pracy. Potencjalnie więc koszt budżetowy będzie wyższy. Wzrost liczby samozatrudnionych automatycznie zwiększy liczbę beneficjentów wakacji od ZUS, za to zmniejszy wpływy ze składek, gdyż jednoosobowe firmy płacą je na preferencyjnych warunkach.

Wakacje od ZUS to jednak „drobne na waciki” w porównaniu ze znaczeniem dla budżetu realizacji sztandarowej obietnicy Koalicji Obywatelskiej – podniesienia kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł. Gdy Platforma Obywatelska oddawała władzę, kwota wolna w Polsce była jedną z najniższych w UE (nie licząc krajów, które jej w ogóle nie stosują). Teraz jest zapowiadane jej podniesienie do najwyższego poziomu w Europie. Poruszamy się więc od ściany do ściany.

Dwukrotne podniesienie kwoty wolnej jest dla KO tym samym co 500+ dla PiS w 2015 r. Nawet koszt budżetowy się zgadza, gdyż pełna wersja 500+ kosztowała 40 mld zł rocznie, a podniesienie kwoty wolnej do 60 tys. zł niecałe 50 mld zł – pouwzględnieniu inflacji wychodzi mniej więcej tyle samo. Skutkiem tej reformy będzie wielki transfer pieniędzy do pracujących, przy czym będzie on specyficznie nakierowany na klasę średnią. Ludzie na pensji minimalnej dostaną nieco ponad 100 zł miesięcznie. Korzyść stopniowo rośnie aż do 300 zł i spada dopiero po przekroczeniu 15 tys. zł dochodu. Według symulacji Grant Thornton zarabiający 30 tys. zł na miesiąc otrzyma 152 zł, a więc o połowę więcej niż otrzymujący wynagrodzenie minimalne.

Transfer pieniężny przygotowywany przez KO będzie więc umiarkowanie sprawiedliwy, ale nie to jest najgorsze. To będzie przede wszystkim nieodpowiedzialne budżetowo. Według Ministerstwa Finansów prace nad tym rozwiązaniem trwają i będzie ono szeroko konsultowane. Być może podczas tych konsultacji ktoś przekona rząd do wprowadzenia regresji (kwota wolna dla lepiej zarabiających byłaby niższa), co nieco zwiększyłoby sensowność tego rozwiązania. Na razie nie ma jednak przesłanek, by to zakładać.

Wsprawie podniesienia kwoty wolnej poseł Marcin Porzucek z PiS skierował do MF interpelację. Odpowiedział na nią wiceminister Jarosław Neneman. Według danych znajdujących się w piśmie wiceministra koszt dla finansów publicznych wyniesie 48 mld zł. Dla porównania: wszystkie wpływy z PIT w 2022 r. wyniosły 136 mld zł, a więc budżet utraci jedną trzecią wpływów z tego podatku z 2022 r.

Według ustawy o dochodach jednostek samorządu terytorialnego połowa wpływów z PIT trafia do gmin, powiatów i województw. 24 mld zł, które stracą, to dla nich także jedna trzecia wpływów z udziału w PIT w 2022 r. Według Nenemana otrzymają one jednak rekompensatę w postaci podwyższenia części rozwojowej subwencji ogólnej, która jednak nie jest już dochodem własnym gmin i powiatów, tylko zasiłkiem od państwa. Poza tym tylko 40 proc. jej sumy jest przydzielane na podstawie udziału w dochodach z PIT. Swoją drogą, gdy PiS wprowadzał takie samo rozwiązanie przy okazji Polskiego Ładu, ówczesna opozycja protestowała, argumentując jak wyżej, ale to drobnostka. Przyjmijmy nawet, że dla samorządów wyjdzie na to samo, bo wszystkie koszty weźmie na siebie państwo – utrata tak dużej kwoty przez sektor finansów publicznych tak czy inaczej będzie bolesna.

Czekają nas przecież ogromne wydatki. Obecny rząd na szczęście zamierza kontynuować zarówno program zbrojeń, jak i rozwój energetyki jądrowej. Niepewny jest los CPK, ale premier Tusk zapewnia, że będzie szukać jakiegoś „optymalnego” rozwiązania. Na dofinansowanie wciąż czeka też ochrona zdrowia, która z powodu realizacji kolejnej z obietnic wyborczych KO i Trzeciej Drogi (przywrócenia ryczałtowej składki zdrowotnej od jednoosobowych firm) może stracić 7 mld zł. Co gorsza, nowy rząd zamierza chętniej finansować wysokie potrzeby pożyczkowe państwa obligacjami denominowanymi w walutach zagranicznych, co wystawia nas na ryzyko kursowe. W pierwszym kwartale chce pożyczyć 55 mld zł, z czego na pewno jakaś część będzie w euro, gdyż do zorganizowania emisji wyznaczono już cztery banki o kapitale zagranicznym. W tym roku podmioty spoza Polski mają kupić nasze obligacje warte przeszło 100 mld zł.

– Prawdopodobnie większa niż w poprzednich latach część długu może trafić do inwestorów zagranicznych. Czy będą to obligacje w złotych, czy w euro albo dolarze, będziemy to na bieżąco weryfikować – stwierdził minister Andrzej Domański podczas konferencji prasowej.

W tej sytuacji chyba lepiej byłoby nie pozbywać się lekką ręką dziesiątek miliardów złotych. Sensowniej byłoby je skierować do NFZ. Nawet klasa średnia zapewne wolałaby sprawną ochronę zdrowia niż 300 zł miesięcznie, za które w dużym mieście można kupić jedną prywatną wizytę u lekarza. ©Ⓟ