Do napisania poniższego komentarza zmusił mnie poniekąd Jacek Żakowski. Na poniedziałkowej debacie pt. „Media publiczne a demokracja w Polsce dzisiaj” zorganizowanej przez środowisko Obywateli RP poruszył temat „dzielenia się Polską”.
– Chciałbym do państwa zaapelować, abyśmy pomyśleli o tym, jak podzielić się pieniędzmi, infrastrukturą, mediami, tymi, które mają charakter publiczny, z tymi, którzy przegrali wybory w październiku. To jest bardzo trudna sprawa. Włosi podzielili się kanałami na przykład. Czy jesteśmy gotowi pomyśleć o tym, że Dwójka [TVP2 – red.] będzie PiS-owska? – pytał publicysta „Polityki”. Zgromadzeni zgodnie odpowiedzieli, że nie. – A to jeżeli nie, to oni po dojściu do władzy, a to się stanie, zabiorą sobie znowu wszystko. (…) Ale jeżeli nie przyjmiemy do wiadomości, że mamy społeczeństwo podzielone i jeżeli się tym państwem nie podzielimy w sposób, który druga strona odbierze jako gest być może szczodry, to żadne media publiczne nie będą istniały – tłumaczył dziennikarz.
Zagrożenie, które dostrzegł Jacek Żakowski, istnieje. Jeśli odbierze się „im” media publiczne, to przy pierwszej lepszej okazji „oni” zabiorą je „nam”*. Rozwiązaniem tej sytuacji – w moim przekonaniu błędnym, ale o tym za chwilę – miałoby być przejęcie mediów publicznych, wycięcie „ich” dziennikarzy, zastąpienie ich „naszymi”, a na koniec okazanie litości w postaci „tu jest wasza antena, na której możecie mówić to, co chcecie”.
Przyjmując ten punkt myślenia, godzimy się więc na to, aby jedna antena państwowej telewizji przez 24 godziny głosiła „nasz” przekaz, a druga przez ten sam okres „ich” przekaz. Widz – tak jak Bóg podczas wypraw krzyżowych – rozpozna swoich.
Podstawowym problemem w założeniu Żakowskiego jest to, że on nie ma prawa zadziałać. Po prostu. Nie ma bowiem żadnego bezpiecznika, który zagwarantowałby, że po wygraniu wyborów któraś z opcji politycznych ostatecznie nie wytnie drugiej strony lub nie będzie ograniczać „ich” partyjnej propagandy. Gdy pieczę nad mediami będzie sprawować partia X, to będzie robiła wszystko, aby opcja Y na „swojej” antenie miała jeszcze mniej sznurków do pociągania. I to nie będzie nic nowego – przed rządami PiS mieliśmy z tym do czynienia przez wiele lat. Podział partyjny wyglądał różnorako – w zależności od okresu linia przechodziła między kanałami lub poszczególnymi programami. Gierki i walka o wpływy były na porządku dziennym. Nadzieja, że tym razem wyglądałoby to inaczej, jest płonna.
Kluczem do rozwiązania problemu mediów publicznych jest wyjście poza dychotomię „nasze” media/„ich” media. Wymagałoby to jednak od większości parlamentarnej (niezależnie od tego, kto ją tworzy) gotowości do długotrwałej rezygnacji z korzyści politycznych, jakie daje wpływ na media, wyzbycia się chęci rewanżyzmu i zaakceptowania faktu, że w „Wiadomościach”, „Teleexpressie” i „Panoramie” ktoś może niepochlebnie wypowiedzieć się o liderze jej ugrupowania. Czy ta utopijna wizja kiedyś się ziści? Nie wiem.
Wiem natomiast, że media publiczne po siedmiu latach prezesury Jacka Kurskiego i roku prezesury Mateusza Matyszkowicza potrzebują gruntownej reformy. Przekaz, który od niemal ośmiu lat jest sączony do głów widzów TVP, urąga jakimkolwiek standardom dziennikarskim. Sprzeczny jest ponadto z ustawą o radiofonii i telewizji, która od ponad 30 lat jasno głosi, że programy w mediach publicznych mają się cechować „pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością”. Wiele analiz – łącznie ze sprawozdaniami Telewizji Polskiej – mógłbym przytaczać na dowód, że tego obowiązku TVP nie realizuje.
Nie mam jednak przekonania, że zmiany, które od wielu miesięcy zapowiadają politycy nowej większości, doprowadzą nas do satysfakcjonującego zakończenia, a tym bardziej pojednania na wieki. – Sprawa jest prostsza, niż się komuś wydaje. Nie wymaga żadnych tajemniczych działań. Dowiecie się państwo w odpowiednim czasie, co te słowa oznaczają – mówił pod koniec listopada br. Donald Tusk, gdy w Sejmie był pytany o zmiany w TVP.
Problem w tym, że nikt – ani przed wyborami, ani po – nie przedstawił żadnego planu, jak będzie wyglądać odnowienie mediów publicznych. Dlaczego? Bo takowy najprawdopodobniej nie istnieje. W kuluarowych rozmowach z politykami nowej większości można usłyszeć, że opcji na stole jest kilka, ale żadna z nich nie jest idealna. Parę z tych scenariuszy opisywaliśmy w DGP. Wśród nich znajduje się wymiana członków Rady Mediów Narodowych przez sejmowe uchwały lub próba obejścia tejże rady w procesie wyłaniania kolejnych władz spółek medialnych. Takie działania wydają się jednak karkołomne prawnie i nie wróżą niczego poza chęcią zemsty skrzyżowanej z osiągnięciem krótkotrwałej korzyści politycznej. Nikt bowiem nie zastanawia się, jak media publiczne mają wyglądać za dwa–trzy lata. Grunt – jak słyszymy – to wymienić zarząd TVP. A co będzie dalej? To się zobaczy. ©℗