Szef sztabu i dowódca operacyjny, dwaj z trzech najważniejszych oficerów Wojska Polskiego, chcą odejść ze służby. Moment złożenia dokumentów trzeba odczytać jako demonstrację polityczną.

„Żołnierz zawodowy może w każdym czasie wypowiedzieć stosunek służbowy zawodowej służby wojskowej bez podawania przyczyny”. To fragment ustawy o obronie ojczyzny. Jak pierwsza podała Rzeczpospolita, z tego prawa właśnie skorzystali szef sztabu gen. Rajmund Andrzejczak i dowódca operacyjny gen. Tomasz Piotrowski. Co należy podkreślić, nie zostali odwołani, tylko sami złożyli raporty o odejście ze służby do ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka. Jeśli wszystko pójdzie zwyczajnym torem, to w służbie pozostaną do końca stycznia. Chyba że złożyli prośbę o natychmiastowe zwolnienie z obowiązków. Ale to nie musi być przyjęte.

Choć nie ma co się spodziewać szybkiego komentarza z ich strony, to termin złożenia tych dokumentów nie jest przypadkowy – w niedzielę mamy wybory. Tym samym obaj oficerowie wpisali się w kampanię wyborczą, dając jasny sygnał, że z ich punktu widzenia źle się dzieje w Wojsku Polskim. Wydaje się, że jest w tym jasna intencja, by odbyło się to z dużym hukiem, ponieważ złożenie tych dokumentów tydzień później miałoby zupełnie inny wydźwięk. Ale bądźmy szczerzy – wojsko w tę kampanię zostało wpisane dużo wcześniej przez ministra obrony Mariusza Błaszczaka, który agituje w jednostkach i na oficjalnych uroczystościach mówiąc wprost by głosować na Prawo i Sprawiedliwość. Tego wcześniej w takiej skali nie było.

Dlaczego generałowie to zrobili?

Oficjalnie nie powiedzieli. Domniemanych powodów jest wiele. Na łamach Dziennika Gazety Prawnej nie raz opisywaliśmy, że relacje ministra Błaszczaka i szefa sztabu Andrzejczaka praktycznie nie istnieją, publicznie nie występowali obok siebie przez długie miesiące i współpraca się nie układa. Ważnym momentem w tym konflikcie był incydent z rakietą pod Bydgoszczą, gdy minister wykazał się daleko idącą nielojalnością i całą odpowiedzialność za to wydarzenia publicznie zwalił na dowódcę operacyjnego gen. Piotrowskiego, wręcz domagał się jego dymisji, na co jednak nie zgodził się prezydent Andrzej Duda. Andrzejczak i Piotrowski to jedna ekipa, znają się od lat i blisko współpracują. Wreszcie powodem mogły być też zmiany, które zachodzą w armii – nie wszystkie zakupy sprzętu są racjonalne, a w samym wojsku nikt nie wierzy w bajki ministra o 300 – tysięcznej armii. A ci, którzy to mówią publicznie, czasem nawet tracą stanowisko.

Czy Wojsko Polskie to odczuje?

Zapewne za jakiś czas. Ale to nie jest tak, że jak odchodzi dwóch żołnierzy, nawet najbardziej istotnych generałów, to cała machina się załamuje. To nie jest tak, że nagle jesteśmy bezbronni. System jest tak stworzony, że „hoduje” ludzi, którzy mogą ich zastąpić. Generał Piotrowski był wśród żołnierzy szanowany, i mógł w przyszłości objąć stanowisko nawet szefa sztabu. Ale już gen. Andrzejczak to postać bardziej kontrowersyjna i wielu mu zarzucało, że się „odkleił”, a jego przekonanie o tym, że zawsze ma rację, bardzo utrudnia współpracę. Odpytywanie na korytarzach żołnierzy, jaką książkę ostatnio przeczytali albo wymaganie tego by oficerowie byli ogoleni wielu do niego zrażało.

Kto ich zastąpi?

I tu wracamy do polityki – wszystko będzie zależeć od wyników wyborów. Jeśli dalej będzie rządzić PiS, to możliwy jest np. awans dowódcy generalnego gen. Wiesława Kukuły, który tworzył Wojska Obrony Terytorialnej. Jednak gdy władzę przejmie opozycja ławka kandydatów będzie dłuższa, a Kukuła najpewniej na niej siedzieć nie będzie. Wówczas możliwy też jest taki scenariusz, że obaj wojskowi wnioski o zwolnienie ze służby jednak wycofają. Funkcjonowanie na najwyższych stanowiskach Wojska Polskiego bardzo przypomina politykę.