W dodatku bez planu, ponieważ osiem lat to – jak się okazało – za mało, by rząd przyjął założenia polityki migracyjnej dla kraju, który od lat wydaje najwięcej zezwoleń na pobyt w Unii Europejskiej. To galopująca nieodpowiedzialność, za którą Polska może płacić przez dekady.

Nie oznacza to, że takie zręby nie powstawały. Powstawały, tyle że były odrzucane na wstępnym etapie – a to za zbyt liberalne propozycje (za które zresztą stanowiskiem zapłacił wiceminister spraw wewnętrznych Paweł Chorąży, bo trzeba było znaleźć kozła ofiarnego i uspokoić tzw. żelazny elektorat), a to za zbytni zwrot w stronę postulatów Konfederacji. W efekcie jako państwo ciągle nie wiemy, kogo chcemy ściągać i na jakich zasadach. Ukraińcy uciekają przed wojną, Białorusini – przed represjami i pełzającą zapaścią gospodarczą. Obie nacje znajdują u nas najbardziej liberalne dla nich przepisy legalizacyjne w Europie. Emigrantów z dalszych regionów świata ściągają wielkie firmy. Bywa, że jak Orlen umieszczają ich tysiącami w miasteczkach kontenerowych. Polska nie wie, w jaki sposób gości integrować, kto ma ich uczyć polskiego, gdzie i jak mają się uczyć ich dzieci. Czego od nich chcemy: osiedlania się na stałe i zakładania rodzin czy wykonania kontraktu i powrotu do siebie. Nie wiemy, komu ułatwiać przyjazd, a komu nie. Na dokładkę okazało się, że wizę do Polski można było sobie po prostu kupić, korzystając z kramiku im. Piotra Wawrzyka. Swoją drogą ciekawe, co o tym wszystkim myślą mundurowi pilnujący granicy z Białorusią, którym władze dały wolną rękę i zorganizowały dla ich wygody na Podlasiu trwający do dziś stan wyjątkowy bez stanu wyjątkowego.

Spośród tych, którzy kupili sobie transfer do UE, jednych serdecznie witaliśmy, a drugich, którzy zapłacili pośrednikom pracującym dla Alaksandra Łukaszenki, wypychaliśmy z powrotem na białoruskie bagna, dając pożywkę dla trwającej od dwóch lat kampanii, w której reżim w Mińsku wytyka Polsce hipokryzję i kontruje zachodnie zarzuty o łamanie praw człowieka obłudnym argumentem, „że przecież oni też”. PiS, stając w obliczu konfliktu wartości między bezpieczeństwem a przestrzeganiem prawa międzynarodowego, postąpił po pisowsku, argumenty prawne postanowił zignorować i pójść pełną parą na coś, co w nauce nazywa się sekurytyzacją dyskursu, a w ramach publicystycznej umowności możemy nazwać szantażem moralnym, bo „murem za mundurem”, a kto ma wątpliwości, ten łukaszysta-putinista. Co charakterystyczne, PiS otrzymał w tej sprawie nieprzesadnie upubliczniane, ale wyraźne wsparcie Komisji Europejskiej, która pryncypialnie stoi na straży praworządności, chyba że interes polityczny dyktuje co innego. I nie, alternatywą nie jest zburzenie muru na granicy i szerokie otwarcie drzwi do Unii dla każdego chętnego. Świat bywa nieco bardziej zniuansowany.

Po jednej stronie równania mamy więc wolnoamerykankę (choć z niuansami). A żeby się nie wydała, rząd postanowił ją zrównoważyć krzykliwą, ksenofobiczną propagandą w mediach państwowych, wymierzoną w muzułmanów, ale dającą w ten sposób przyzwolenie na niechęć do obcokrajowców jako takich. Gdy osiem lat temu PiS oparł znaczącą część swojej zwycięskiej kampanii na tego typu hasłach, efektem był odnotowany w 2016 r. w corocznym badaniu CBOS spadek sympatii wobec 14 z 18 badanych narodów. Także tych, których propagandowa niechęć nie dotyczyła, jak Rumuni czy Ukraińcy. Teraz po hasła zakładające niechęć do tych lub innych obcych sięgają nie tylko PiS i Konfederacja, lecz także Koalicja Obywatelska. Po jednym z takich spotów mój znajomy, dziennikarz z jednego z islamskich państw Azji, który zawierzył swoje życie i bezpieczeństwo Polsce, napisał do mnie i innych polskich znajomych wiadomość z apelem, byśmy nie brnęli w tę ślepą uliczkę. „Proszę, nie rujnujcie nam życia z powodu waszych spraw politycznych. Wybory miną, ale złe nastroje wyborcze pozostaną na lata” – pisał.

Mój znajomy ma rację. Nie ma szybszej drogi do płonących samochodów niż z jednej strony wytworzenie u Polaków przekonania, że obcy otrzymują nienależne im przywileje, a z definicji stanowią zagrożenie, zaś u cudzoziemców, że nie są tu mile widziani. W takiej atmosferze zamiast integracji będziemy mieli galopującą gettoizację, która we Francji skończyła się obrazkami miłymi sercu redaktorów „Wiadomości” TVP. Jeśli politycy faktycznie nie chcą w Polsce „płonących przedmieść”, powinni się bronić przed pokusą ugłaskiwania ksenofobów. Miejcie trochę lepszą opinię o własnych wyborcach. Oni w większości naprawdę nie są rasistami. Jeśli nikogo już nie obchodzą idee, niech przynajmniej przemówi pragmatyzm. Polska gospodarka potrzebuje rąk do pracy. Potrzebują ich nasze przyszłe emerytury. Wprawdzie w pierwszych miesiącach emigracji przybysze często zachłystują się sprawniejszą niż w domu komunikacją miejską i wyższymi zarobkami, ale po roku, dwóch zaczynają zwracać uwagę na problemy. W tym momencie znaleźli się obecnie uchodźcy z Ukrainy. Jeśli dodatkowo zniechęcimy ich atmosferą niechęci, zagłosują nogami. Już dziś pod względem liczby przyjętych Ukraińców wyprzedzają nas Niemcy. Może chociaż raz moglibyśmy być mądrzy przed szkodą. ©℗