Wielość opowieści o Powstaniu Warszawskim sprawia, że musimy opisać je wszystkie i połączyć. Dopiero wtedy w miejsce oderwanych od siebie szkiców zobaczymy panoramę tamtych 63 dni.

Na zdjęciu widać ich pięciu. To kolejno Stanisław Jankowski „Agaton”, Witold Ambrożewicz „Witek”, Kazimierz Piechotka „Jacek”, Leon Putowski „Pakulski” i Wojciech Bernatowicz „Marek”. Szósty, Stefan Bałuk „Kubuś”, stał po drugiej stronie obiektywu. Zaledwie kilka godzin wcześniej wyszli z Woli w stronę Śródmieścia. Mieli zobaczyć, jak tam wygląda powstanie.

Po latach dowodzący patrolem Jankowski zapisał, że „miasto było już wyraźnie zróżnicowane”. Na początku widzieli liczne ślady bombardowań. Mijali „rozprute domy z kolorowymi przekrojami mieszkań zawieszonych wysoko na tle nieba. Na piątym piętrze błyszczy w słońcu wanna, jakby nie wiedziała, że reszty stropu, mieszkania i domu już nie ma”. Ruiny były jeszcze świeże, nieprzemieszane. Można było rozpoznać elementy budynków i ich zawartości. Im dalej szli, tym zniszczeń było mniej. „Całe odcinki ulic jeszcze nietknięte. Zadziwia liczba wywieszonych biało-czerwonych flag. Jedne wyraźnie nowe, zrobione wczoraj, inne czekały pięć lat”.

Idąc przed siebie, doświadczali różnych obliczy miasta. To normalne, że im metropolia większa, tym bardziej jest zróżnicowana. Ale tutaj dochodził jeszcze element – jak pisał Kazimierz Wyka – ludzkiego spustoszenia i zła równego siłom przyrody, czyli bombardowań, ostrzałów artyleryjskich i celowych podpaleń. Kolejne dni wprowadzały coraz mocniejsze podziały między dzielnicami. W końcu jednak różnice te zostały dosłownie zasypane gruzami domów, kościołów, szpitali, szkół i fabryk.

Tadeusz Mikulski, historyk literatury, pisał o zagładzie trzech miast. „Pierwsze poległy uliczki staromiejskie. Szerokim i Wąskim Dunajem płynął ogień niemiecki, krusząc kamieniczki mieszczańskie i osaczając ludzi, Krzywym Kołem dotarł do Rynku. (…) Tak poległo miasto Zygmunta Trzeciego”. Po nim były miasta Stanisława Augusta i Bolesława Prusa.

Geograficzne podziały – obok tych chronologicznych, układanych w kolejności niszczenia punktów oporu – są najpowszechniejsze w narracji o powstaniu. Dużo nam mówią o tamtych dniach, porządkując wiedzę. Inaczej wyglądało życie na Woli, inaczej na Mokotowie czy w Śródmieściu. Ale najciekawszy z podziałów w „Pamiętniku z powstania warszawskiego” zaproponował Miron Białoszewski.

Miasto pierwsze. Nadzieja

„Licząc od wierzchu. Pierwsza na wierzchu właśnie. Ta z przejściami przez podwórza i sienie”, zaczął wyliczankę pisarz. To tutaj się zaczęło – od entuzjazmu i nadziei na zwycięstwo. Już 2 sierpnia w dodatku nadzwyczajnym do „Biuletynu Informacyjnego”, największej gazety powstańczej Warszawy, pisano o „wspaniałej postawie ludności. Nastrój ogólny doskonały. Warszawa wie i czuje, że każda godzina wytrwania jest naszym zwycięstwem. Ludność współdziała nie tylko w zaopatrywaniu żołnierza w żywność i udzielaniu mu chętnej gościny, lecz i w bezpośredniej walce”.

Gdy po niepowodzeniach z pierwszych godzin walk powstańcy potrzebowali czasu, aby się zorganizować i przygotować do dalszych starć, pomogli im w tym cywile. Ludność organizowała kuchnie polowe, punkty opatrunkowe, ale przede wszystkim – budowała barykady. Mieszkający na Woli Tadeusz Szczęsny, wtedy zaledwie 15-letni, wspominał:

„Pracowałem w pocie czoła przez kilka dobrych godzin. Barykada na rogu ulic Karolkowej i Dworskiej miała wykopany olbrzymi rów przeciwczołgowy, a następnie usypaną górę, na którą wynosiło się wszystko – meble, wózki, całe wozy i dorożki od pobliskich dorożkarzy z ulicy Hrubieszowskiej, sterty kamieni, skrzynie napełnione piaskiem”.

„Zapał nieopisany – notował Jan Rosner, dziennikarz, który obserwował, jak 3 sierpnia stawiano zaporę na rogu ulic Chmielnej i Nowego Światu. – Dzieci i kobiety, żołnierze i cywile, inteligencja, służące, robotnicy i sklepikarze – wszyscy znoszą cegły, zwożą wózki, budki po gazetach, śmietniczki, brukowce, płyty z chodników. Barykada rośnie w mgnieniu oka. Pracuję w pocie czoła”.

Niemal identycznych opisów w źródłach jest mnóstwo. Wraz z wybuchem walk wielu chciało mieć swój udział w wyganianiu okupantów z miasta, co przełożyło się na kolejki do punktów werbunkowych do powstańczych oddziałów. Niekiedy wynikało to z chęci zemsty na wrogu wymieszanej z obawą, żeby nie przegapić ostatniej na nią szansy. Innym razem było konsekwencją podziwu, jakim otaczano konspiratorów w czasie okupacji.

Jeszcze większe uznanie wzbudzali jako jawne wojsko. Byli szansą na wolność. Byli możliwością życia bez strachu przed łapankami i egzekucjami. „My z bronią w ręku, pod biało-czerwoną flagą, wywieszoną po raz pierwszy od pięciu lat, byliśmy potrzebni. Ludziom stojącym na ulicy, facetowi z mijanej bramy, który w porywie patriotycznych uczuć wręczył mi dobrze już napoczęte pół litra” – pisał Jankowski.

Szybko jednak miejsce wcześniejszych obaw zajęły nowe. Teraz problem stanowiły ostrzał artyleryjski, bombardowania czy „gołębiarze” – snajperzy polujący na ludzi na ulicach. Trzeba było na nich bardzo uważać. Wykorzystywano więc zasłony w postaci barykad, wykopy, przebijano ściany domów, żeby stworzyć nowe ciągi komunikacyjne.

Lęk i jego bardziej gwałtowny brat strach zaczęły się wkradać także do domów. Wraz z postępami oddziałów niemieckich i nasilaniem ostrzału miasta ludzie opuszczali mieszkania. Często uciekali do innych dzielnic. W wielu miejscach ograniczali się „zaledwie” do schodzenia na coraz niższe piętra. Na początku tylko na godzinę, potem na noc, z czasem na całe dni, aż w końcu na stałe. To schodzenie na dół było swoistym miernikiem nadziei na danym obszarze. Im niżej trzeba było mieszkać, tym mniej jej było.

Miasto drugie. Życie

Gdy nie dało się już funkcjonować bez ryzyka na powierzchni, pojawiała się „druga [Warszawa] – schronowa. Z systemem połączeń. Podziemnych”. To ona była najbardziej powszechnym doświadczeniem ludzi w czasie powstania. Nie było prawdopodobnie nikogo, kto choćby chwilowo nie mieszkał w piwnicy.

To w nich na nowo organizowano życie. Zaczynano od znajdywania kawałka podłogi, na której ustawiano łóżko albo rozkładano koce, kołdry. „Ciągle śpimy w piwnicy, ale jest bardzo niewygodnie dwu osobom” – notowała w dzienniku Maria Katarzyna Gieysztor, emerytka mieszkająca w Śródmieściu. „Tylko ja jedna mogę zmieścić się na sienniku, więc Leon śpi w półsiedzącej pozycji”.

Następnie dzielono się obowiązkami, układano plan dnia, tak aby nikt nikomu nie przeszkadzał w tej niewielkiej przestrzeni. Jedni gotowali, inni czytali, ktoś spacerował albo rozmawiał. Czasem organizowano przedstawienia dla dzieci, żeby choć na chwilę odwrócić ich uwagę od rzeczywistości. Wspólnie się modlono, organizowano wyjścia po wodę i żywność. Konieczne było również opróżnianie kubłów, do których się załatwiano.

Kanały stały się regularnymi trasami powstańczymi. Ich wykorzystywanie trzymano w tajemnicy, aby nie dowiedzieli się o nich Niemcy i aby ludzie nie zaczęli z nich korzystać masowo, zwiększając nie tylko ryzyko, że wróg odkryje istnienie podziemnego miasta, lecz także tłok na dole

Wyjście ze schronu groziło nieustannie dostaniem się pod ostrzał artyleryjski czy bombardowanie. Klimat ten odnajdujemy w „Kamiennym niebie”, filmie Ewy i Czesława Petelskich z 1959 r. W początkowych scenach, rozgrywających się właśnie w piwnicy w czasie powstania, jeden z głównych bohaterów mówi, że nie wyjdzie po wodę, bo „nie ma przyjemności ginąć za ojczyznę”.

Ten lęk z czasem zaczął się przeradzać w psychozę schronową. Pisała o niej już prasa powstańcza, nawołująca ludzi do tego, żeby opuszczali kryjówki. Z jednej strony tłumaczono, że siedzenie w nich sprawia, że człowiek boi się coraz bardziej, a z drugiej chciano przekonać warszawiaków, żeby włączyli się do powstania, budując barykady, odkopując zasypanych. Nieustannie bowiem brakowało rąk do tej pracy.

Teresa Sułowska-Bojarska „Klamerka” po latach wspominała, jak podczas jednego z nalotów ranna czekała na śmierć. „Lęk. Zwierzęcy, bezrozumny lęk bezbronnej istoty, która nijak nie może się ratować. Dopiero wtedy pojęłam, co musieli przeżywać ci, którzy nie brali czynnego udziału w Akcji – ci z piwnic, cywilni, stłoczeni w zaduchu, modlący się, jęczący, przeklinający, zdani na przypadek. Nigdy przedtem ani nigdy już potem nie bałam się do tego stopnia”.

Lęk przed bombami tworzył specyficzną więź. Zaczynało się od wspólnego liczenia. Ludzie nauczyli się rozpoznawać pociski i czas, zanim spadną. Później dołączała do tego nadzieja, że trafi w dom obok.

„Bo dbało się o swoich – pisał Białoszewski. – O tych obok, ale dalej – trochę mniej, ale jeszcze. O tych jeszcze dalej, ale od tego adresu – jeszcze mniej, ale jeszcze troszkę. A o sąsiednią kamienicę? Czy z przeciwka? Nie chodzi o przejęcie. Ale kto nas odgrzebie, jak nas przysypie? – Oni. – To kto ich? – My. – No więc? – A z tymi dalszymi całkiem? To dziwne obliczenia. Które każdy robił. W każdym miejscu”.

Miasto trzecie. Strach

Gdy już brakowało szans na przeżycie, pojawiała się „pod tą podziemną jedną ta podziemna [Warszawa]. Z ruchem. Z regulowaniem. Z napisami”. Kanały, choć budziły lęk, okazywały się dla wielu jedyną nadzieją.

Początkowo dowództwo powstania w ogóle nie brało ich pod uwagę. Zryw miał potrwać kilka dni i skończyć się zwycięstwem, więc nie było potrzeby szykowania awaryjnych dróg. Ale już po pierwszych dniach, gdy sztab Antoniego Chruściela „Montera” stracił łączność z oddziałami na Mokotowie, okazało się, że podziemne przejścia mogą pomóc Polakom. Odkryto je przez przypadek. Dwie łączniczki – Lilla Morońska „Lilka” i Maria Domińska „Marysia” – zeszły przez właz na dół, aby schować się przed Niemcami. Z ciekawości zaczęły badać możliwe trasy. O efektach opowiedziały w dowództwie. W końcu nocą z 5 na 6 sierpnia Elżbieta Ostrowska „Ela”, 21-letnia szefowa powstańczej składnicy meldunkowej w południowym Śródmieściu, i jej nieznana z nazwiska i pseudonimu koleżanka ruszyły z pl. Trzech Krzyży kanałami na Mokotów.

Droga, którą opisała we wspomnieniach, była piekłem. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie wyczerpała młodą dziewczynę. Pisała, że w niskim i wąskim tunelu, w którym nic nie widać, „każdy krok staje się męką. Smugi przed oczami zlewają się z cieniem wzdłuż ścian, zatraca się granica rzeczywistości, braknie rozeznania. Kanał przytłacza, obejmuje ścianami jak mackami, zamyka w nich, wysysa resztę oddechu”.

Od tamtego momentu kanały stały się regularnymi trasami powstańczymi, choć pod specjalnym nadzorem. Ich wykorzystywanie trzymano w tajemnicy. Z dwóch powodów. Przede wszystkim dbano o to, aby nie dowiedzieli się o nich Niemcy. I po drugie, aby ludzie nie zaczęli z nich korzystać masowo, zwiększając nie tylko ryzyko, że wróg odkryje istnienie podziemnego miasta, lecz także tłok na dole i utrudniając w ten sposób wojsku korzystanie z tuneli.

Wpuszczano więc do nich tylko z przepustkami, przy włazach trzymano warty, a bezprawne zejścia surowo karano. Dzięki temu kanały długo pozwalały powstańcom na przesyłanie meldunków i listów, transportowanie broni, amunicji, lekarstw czy środków opatrunkowych do odciętych dzielnic, czy w końcu przerzucanie całych oddziałów. W ten sposób nocą z 30 na 31 sierpnia blisko 100-osobowa grupa bojowa przeszła z pl. Krasińskich na pl. Bankowy, na tyły wojsk niemieckich. Dzięki kanałom przeprowadzono także cztery ewakuacje. Pierwszą – jeszcze niewielką – na Ochocie, z reduty Wawelskiej. Kolejne – ze Starówki, z Czerniakowa i Mokotowa – były już dużymi operacjami wymagającymi zaangażowania wielu osób na ziemi i pod nią.

Ostatnia z nich zakończyła się tragedią. Dziesiątki ludzi zgubiły się w plątaninie przejść, wychodziły prosto do Niemców. Bywało też tak, że „ludzie strzelali do siebie, w obłędzie odbierali sobie życie – relacjonował Tadeusz Janowski „Sereda”. – Po strzałach mogłem sądzić, że kilka osób popełniło wtedy samobójstwo, może pięć, sześć”. Było ich jednak na pewno więcej.

Kanały przerażały. Ciasne, ciemniejsze niż najczarniejsza noc, do tego cuchnące, zimne, lepkie. Ludzkie zmysły długo musiały się do nich przyzwyczajać. I zostawiały ślad w tych, którzy przeżyli. Anna Jakubowska „Paulinka” wspominała, że przez całe życie dręczyły ją dwa koszmary. „Kanał i więzienie. W jednym i drugim się duszę. Na dworze człowiek ma nad sobą niebo, jak strzelają, to ucieka albo nie ucieka, ale może coś zrobić, jakoś zareagować. W kanale nie było żadnego wyboru i to było przerażające”.

Bywało też tak, że ludzie odnajdywali pod ziemią spokój. W zderzeniu z nim wszystkie niedogodności okazywały się niezauważalne. Tak jak w opowieści Moniki Żeromskiej. „Zimna ciecz, w której idziemy, nie jest ani ciężka, ani śmierdząca, poruszamy się w niej wolno i łagodnie, czuję nagle ulgę, spokój, moje oczy, moje uszy cieszą się ciemnością i ciszą”.

Postscriptum do Białoszewskiego

Jest jeszcze jedna opowieść o sierpniowej insurekcji, którą należałoby dodać do tej listy. Białoszewski nie wymienił jej w „Pamiętniku…”. Pojawiała się w tle. Tak jak w jego tuż powojennych tekstach o odradzającym się mieście. W październiku 1946 r. w reportażu ze zrujnowanej Starówki pisał, że „na rogu Rycerskiej słyszymy niespodziewanie czyjś kaszel i zaraz potem głos dziecka. Dopiero potem rozpoznajemy okno w martwej ścianie. Nieopodal bielą się kości niepogrzebanego kościotrupa”.

Warszawa od 1 sierpnia 1944 r. pokrywała się grobami. Wraz z trwaniem zrywu przybierały one różne formy. Jedne bardziej klasyczne, z wykopanymi dołami, trumnami i wbitymi krzyżami, inne proste, przypominające starożytne pochówki, gdzie jedyny luksus stanowiły płótno, w które zawijano ciało, i butelka, do której wkładano kartkę z danymi. Z czasem ciała – z braku czasu i strachu przed ostrzałem – pozostawiano tam, gdzie padły. Wiele leżało pod gruzami, w zasypanych piwnicach albo w kanałach, gdzie ludzie ginęli w samotności.

To jest czwarta Warszawa. Warszawa grobów. ©Ⓟ