Nieuzasadnione przekonanie o własnej potędze zwykle nie kończy się dobrze, czego najlepszym przykładem jest Turcja. Najpierw zamknęła sobie drzwi do Unii, a potem została odcięta przez USA od niektórych technologii wojskowych
Zdanie „punkt ciężkości Europy przesuwa się na Wschód” to jeden z najpopularniejszych zwrotów publicystycznych w Polsce po 24 lutego 2022 r. Skupienie uwagi państw Zachodu na naszym regionie miało wzmocnić jego znaczenie polityczne. W szczególności Polski, która z racji wielkości predestynuje do roli lidera Europy Środkowo-Wschodniej. Duże wrażenie, nie tylko na rodzimych komentatorach, zrobiły plany zbrojeniowe naszej armii, która wedle rządowych deklaracji ma się stać potęgą artyleryjską i pancerną. Dzięki temu zostaniemy już nie tylko importerem, lecz także „eksporterem bezpieczeństwa” – to ostatnie to kolejne ze sformułowań, które przebojem wdarły się do debaty publicznej.
Opowieści o „rosnącej potędze Polski” są oczywiście bardzo miłe, szczególnie gdy pojawiają się w zagranicznych mediach. Wzrost roli Warszawy to jednak w większym stopniu skutek sprzyjającego zbiegu okoliczności niż realnego potencjału. Pod tym drugim względem nadal przypominamy raczej średnie państwa Europy Zachodniej.
Filozofia liczenia
W zeszłym roku PKB Polski osiągnął 79 proc. średniej UE po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej. W 2015 r. było to 69 proc., a więc w czasach rządów PiS nadgoniliśmy 10 pkt proc., prześcigając Portugalię i Słowację. Zbliżyliśmy się też do Hiszpanii, która wyprzedza nas już tylko o 6 pkt proc., podczas gdy w 2015 r. różnica wynosiła 22 pkt proc.
PKB liczony według parytetu siły nabywczej doskonale się sprawdza w określaniu standardu życia w danym kraju, bo uwzględnia różnice w cenach, które w Europie są drastyczne. Do oceny potencjału globalnego poszczególnych państw znacznie lepiej nadaje się jednak PKB liczony według aktualnego kursu wymiany walut. W relacjach międzynarodowych trzeba przecież dysponować dolarami lub euro, które dominują w transakcjach.
W tym ujęciu – według Eurostatu – w zeszłym roku polski PKB wynosił 657 mld euro. To dwa razy mniej niż wynik Hiszpanii i 70 proc. Holandii. PKB prawie czterokrotnie mniejszej Szwecji wynosi 85 proc. polskiego. Znajdziemy jednak państwa, w stosunku do których wypadamy w tym ujęciu korzystniej – nasz PKB w euro to np. trzy czwarte tureckiego, chociaż nad Bosforem mieszka ponad dwa razy ludzi niż nad Wisłą.
Statystyka ta przekłada się na konkrety – choćby wydatki na zbrojenia. Polska jest jednym z nielicznych państw NATO, które przeznaczają na wojsko 2 proc. PKB lub więcej. Według danych Stockholm International Peace Research Institute (SIPRI) w 2022 r. wydatki na armię w Polsce sięgnęły 2,4 proc. PKB. W poprzednich dwóch latach było to 2,2 proc. Według bieżącego kursu wymiany nasz zeszłoroczny budżet wojskowy wyniósł 16,5 mld dol. – tylko o miliard więcej niż Holandii. W Korei Południowej było to 46 mld dol. Francja i Niemcy wydają po ok. 55 mld dol. rocznie na armię, Włochy 33,5 mld dol., a Hiszpania przeszło 20 mld dol.
Te różnice są znaczące szczególnie dlatego, że większość planowanych zakupów dla wojska będzie importowana. Z USA kupujemy lub zamierzamy kupić czołgi Abrams, wyrzutnie HIMARS, systemy przeciwrakietowe Patriot i myśliwce F-35. Z Korei Południowej ściągniemy czołgi, artylerię i myśliwce.
Polska byłaby w znacznie lepszej sytuacji, gdyby miała prężny przemysł obronny. Według SIPRI w 2021 r. wśród 100 największych koncernów zbrojeniowych znalazł się tylko jeden z naszego kraju. Obroty ze sprzedaży uzbrojenia zanotowane przez Polską Grupę Zbrojeniową wyniosły 1,43 mld dol., co dało mu 76. miejsce na świecie. W setce największych przedsiębiorstw z tej branży znalazły się m.in. cztery niemieckie (w tym Rheinmetall na 31. miejscu – 4,5 mld dol. przychodów ze sprzedaży broni) i cztery firmy z Korei Południowej. Niewielki Izrael ma w pierwszej setce aż trzech producentów.
Relatywnie najprostszym sposobem podniesienia międzynarodowej pozycji Polski byłoby wzmocnienie złotego na międzynarodowym rynku wymiany walut. Technicznie rzecz biorąc, to nie jest trudna operacja, lecz na dłuższą metę zaszkodziłaby gospodarce. Jak celnie zauważył Sebastian Stodolak w tekście „Niezły model” (Magazyn DGP z 26–28 maja 2023 r.), nasz sukces gospodarczy przypomina ścieżkę Malezji, a nie Korei Południowej. Na czym polega różnica? We wszystkich trzech państwach we wzroście kluczową rolę odgrywa eksport, ale w Malezji i Polsce dochodzi do tego ogromna rola bezpośrednich inwestycji zagranicznych (BIZ). Koncerny zachodnie chętnie lokują produkcję nad Wisłą min. z powodu niskich cen i kosztów pracy. Dobrze wykształcona i wciąż względnie tania siła robocza pozwala produkować coraz bardziej zaawansowane produkty w konkurencyjnych cenach.
Radykalne wzmocnienie siły złotego sprawiłoby, że Polska stałaby się dużo mniej atrakcyjnym miejscem dla nowych BIZ. Obecnie byłby to najgorszy możliwy moment dla przeprowadzenia takiej operacji – trwa właśnie reshoring, czyli przenoszenie zachodniej produkcji z dalekiej Azji do państw bliskich geograficznie i politycznie. Polska może na tym skorzystać, przesuwając się wyżej w łańcuchach produkcji. Aprecjacja złotego pozbawiłaby nas z kolei jednego z głównych atutów w konkurowaniu o relokowane fabryki. Mocny złoty zniechęcałby inwestorów, a do tego mógłby zachęcić niektórych do przeniesienia produkcji znad Wisły do tańszych krajów.
Dużo robimy, mało wymyślamy
Problem polega na tym, że Polska wciąż nie dorobiła się wielu marek, które mogłyby konkurować na globalnym rynku nie tylko ceną, lecz także rozwiązaniami technologicznymi. Sebastian Stodolak w swoim tekście wymienił Solaris, CD Projekt, Amicę i Cersanit. Jednak producent autobusów Solaris jest już w całości kontrolowany przez hiszpańską Grupę CAF. Producent ceramiki sanitarnej Cersanit działa zaś w branży, którą trudno uznać za czołową w rozwiązaniach high-tech. CD Projekt, Amica i przechodząca niedawno spore problemy Pesa to te nieliczne firmy z Polski, które udanie rywalizują w zaawansowanych technologicznie branżach. Spośród nich jedynie CD Projekt należy do globalnych liderów w swojej działce. Dla porównania Korea Południowa wydała na świat takie potęgi jak LG, Samsung, Hyundai, Kia czy gigant stalowy POSCO.
W Polsce wymyśla się niewiele nowych rzeczy. Mamy dobrą edukację, ale bardzo marną naukę. W tegorocznym raporcie McKinsey & Company „Jak unieść ambicje Polski” autorzy wskazują na niewielką liczbę szkół wyższych należących do najlepszych na świecie. W pierwszej setce nie ma żadnej, a wśród pierwszego tysiąca jest zaledwie 11 uczelni. Holandia ma trzy uczelnie w czołowej setce i kolejne dziesięć w najlepszym tysiącu. Austria i Szwecja mają po 13 uczelni w tysiącu. Izrael siedem, ale aż trzy w pierwszej setce. Polskie uniwersytety potrafią sprawnie przekazywać wiedzę, ale tworzyć – już nie bardzo. Gdy pojawia się jakiś globalny problem – np. pandemia czy zmiany klimatu – mało kto spogląda w naszym kierunku.
Polska mogłaby być potencjalnie mocarstwem dyplomatycznym, za które uchodzi choćby Kanada. Jednak nasz realny status pod tym względem jest niższy niż w gospodarce czy wojskowości. Widać to np. po małej obecności Polaków w instytucjach unijnych, szczególnie na najwyższym szczeblu. Na forum UE nasz kraj nie proponuje też nowych rozwiązań pogłębiających integrację. Przed 2015 r. Polska grzecznie płynęła w głównym nurcie, a od rządów PiS głównie próbuje hamować procesy wspólnotowe, choć i tak brakuje jej do tego sojuszników.
W marcu i kwietniu 2023 r. przegłosowano kilka regulacji unijnych dotyczących polityki klimatycznej: w sprawie wycofywania bezpłatnych uprawnień do emisji CO2 (EU-ETS), zakazu rejestracji pojazdów spalinowych, rozszerzenia systemu EU-ETS o transport i budownictwo, włączenia do EU-ETS transportu morskiego i zaostrzenia celów emisji dla lotnictwa. Polska jako jedyna głosowała w Radzie UE przeciw. Podobnie było nawet w sprawie wprowadzenia granicznego podatku węglowego (CBAM), chociaż jeszcze w 2020 r. premier Morawiecki głośno się go domagał.
Wymierające mocarstwo CO2
Polska ma też sporo poważnych problemów strukturalnych. Jednym z nich jest demografia. Według GUS w zeszłym roku wskaźnik dzietności spadł do 1,26 – minimalnie gorzej było w 2003 r. (1,22). Autorzy raportu McKinseya prognozują, że do połowy wieku liczba ludności w wieku produkcyjnym spadnie u nas z 27 mln do 20 mln. Obecnie naszą demografię poprawił napływ uchodźców z Ukrainy, ale trudno opierać długoterminową politykę na takich jednorazowych „doładowaniach”.
Ogromnym wyzwaniem jest też transformacja energetyczna. Zostaliśmy właściwie ostatnią węglową wyspą w Europie, więc nic dziwnego, że byliśmy osamotnieni w głosowaniach nad unijnym pakietem klimatycznym Fit for 55. Nasze zapóźnienie energetyczne w teorii mogłoby być szansą, by przodować w alternatywnych rozwiązaniach – tak jak to miało miejsce np. w bankowości, która susem wskoczyła na etap cyfrowych usług. Nie licząc dynamicznego rozwoju fotowoltaiki, na razie tę szansę marnujemy. Nadal hamowany jest rozwój lądowych farm wiatrowych. W zeszłym roku sprzedano w Polsce 200 tys. pomp ciepła, ale zaledwie 5 proc. z nich wyprodukowano nad Wisłą.
Pomimo wielu zalet i spektakularnego rozwoju w ostatnich trzech dekadach wciąż brakuje nam twardych argumentów, by stać się regionalnym mocarstwem. Mamy za to potencjał, by odgrywać w Europie większą rolę niż obecnie. Polski rząd musiałby jednak przestać prężyć muskuły i uprawiać awanturniczą politykę w UE, która w wielu sprawach nas izoluje. Konstruktywne podejście do integracji europejskiej i polityki klimatycznej mogłoby poszerzyć krąg potencjalnych sojuszników Warszawy np. o państwa nordyckie.
Nieuzasadnione przekonanie o własnej mocarstwowości zwykle nie kończy się dobrze, czego najlepszym przykładem jest Turcja, bijąca Polskę na głowę swoją wojowniczością. Najpierw zamknęła sobie drzwi do Unii, a następnie została odcięta przez Waszyngton od niektórych technologii wojskowych. W latach 2015–2021 jej PKB spadł z 68 proc. do 63 proc. średniej UE. Za taką mocarstwowość lepiej serdecznie podziękować. ©℗