Dobrej polityki europejskiej nie robi się poprzez dumne okrzyki u siebie w kraju, lecz dzięki żmudnej i sprytnej codziennej krzątaninie na korytarzach Berlaymont. Czego nam wszystkim życzę w rocznicę referendum akcesyjnego

Dokładnie 20 lat mija od referendum, którego rezultat przesądził o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej (7–8 czerwca 2003 r.). Odpowiedź „za” wybrało ponad 13,5 mln ludzi; głosów przeciwko akcesji oddano niespełna 4 mln. Ten rezultat umożliwił ratyfikację traktatu pomiędzy „starymi” członkami Unii a aspirującymi dzięsięcioma krajami Europy Środkowej i Południowej, wynegocjowanego w ostatecznej formie w Kopenhadze 13 grudnia 2002 r., a podpisanego w Atenach 16 kwietnia 2003 r.

Tamten rezultat spowodował wybuch proeuropejskiego entuzjazmu oraz odcisnął się mocno na politycznej i obywatelskiej świadomości całego pokolenia. Dziś jednak mamy już zupełnie inny świat, a także inną Unię (co nie wszyscy chcą dostrzec), inne wyzwania i zagrożenia, a także (last but not least) inne społeczeństwo w naszym kraju. Niewątpliwie bardziej doświadczone. Słabo pamiętające, jak było przed akcesją. Za to bardziej nawykłe do tego, co dobre.

Starzy górale pamiętają

W pamięci świadków wydarzeń sprzed 20 lat pozostały obrazy dramatycznych i do końca niepewnych kopenhaskich negocjacji (ówczesny premier Leszek Miller prowadził je na wózku inwalidzkim po katastrofie rządowego helikoptera) oraz radosnej ateńskiej fety.

Kampania referendalna i samo głosowanie też dostarczyło nam niebywałych emocji, a wynik do końca nie był oczywisty. Do negatywnego głosowania wzywały tak wpływowe wówczas ugrupowania polityczne, jak Liga Polskich Rodzin, Unia Polityki Realnej i Samoobrona. Andrzej Lepper, Janusz Korwin-Mikke, Roman Giertych, Zygmunt Wrzodak, Jan Łopuszański czy Antoni Macierewicz wznosili się na wyżyny swych oratorskich talentów, strasząc Polaków prawdziwymi i (częściej) wyimaginowanymi zagrożeniami związanymi z naszym członkostwem w Unii. Medialnego i konfesyjnego wsparcia udzielali im rosnący w siłę o. Tadeusz Rydzyk i jego toruńska rozgłośnia.

Bolesna prawda jest taka, że Unia jest co prawda bardzo niedoskonałym tworem, a może się okazać jeszcze gorszym, ale z realną alternatywą jest krucho

Niebagatelna część środowisk konserwatywno-narodowo-katolickich agitowała przeciwko akcesji pomimo wyraźnego stanowiska papieża Jana Pawła II i hierarchów Kościoła w Polsce. Swoją drogą, trzeba po latach uczciwie przyznać, że zaangażowanie tej moralnej i politycznej potęgi, jaką był wtedy instytucjonalny Kościół katolicki, po stronie zwolenników przystąpienia naszego kraju do UE było dyplomatycznym majstersztykiem ówczesnych władz i możliwe, że miało decydujący wpływ na ostateczny wynik. Z punktu widzenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz związanego z postkomunistyczną lewicą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego był to ostateczny dowód zerwania z przeszłością i przeorientowania na polityczny i cywilizacyjny Zachód. Cóż, warto było zjeść tę żabę – nawet kosztem daleko idących koncesji względem Kościoła, co spotkało się z gniewnymi pomrukami niebagatelnej części lewicowego elektoratu.

Obok rządzącej lewicy stanęły wtedy solidarnie opozycyjne partie proeuropejskiej prawicy i centroprawicy: Prawo i Sprawiedliwość, Platforma Obywatelska, Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. Młodzieży warto przypominać, że PiS w pierwszych latach swego istnienia różnił się od dzisiejszej, populistycznej i ksenofobicznej partii o – przynajmniej deklaratywnym – mocno antyunijnym nastawieniu.

Sam z rozrzewnieniem wspominam jedno ze spotkań otwartych, tuż przed referendum, na którym wraz z bardzo liberalną koleżanką ekspertką, dr Agnieszką Zarembą, oraz Adamem Bielanem „masakrowaliśmy” argumenty Krzysztofa Bosaka – wtedy młodziutkiego, ale już bardzo ambitnego działacza Młodzieży Wszechpolskiej. Cały dowcip polega na tym, że po stronie zwolenników akcesji Bielan był wtedy bodaj najbardziej radykalny i miał najmniej wątpliwości. Cóż, tak to bywa, gdy zamiast własnej analizy merytorycznej stosuje się partyjny przekaz dnia, a na dodatek w tle majaczą europejskie apanaże.

Na marginesie wspomnień o tamtej kampanii warto odnotować trzy rzeczy. Po pierwsze, wyjątkowo wyraźnie zaznaczył się wówczas podział polityczny na Polskę „wschodnią” i „zachodnią”. Najwięcej głosów „za” (w niektórych gminach nawet ponad 90 proc.) padło w województwach: zachodniopomorskim, lubuskim, śląskim, dolnośląskim oraz rzecz jasna w wielkich miastach. Najmniejsze poparcie dla członkostwa w UE było w województwach podlaskim i lubelskim, a rekord „przeciw” – z wynikiem 88 proc. – pobiła gmina Godziszów na Lubelszczyźnie.

Po drugie, był to czas wyjątkowej mobilizacji obywatelskiej – prócz partii politycznych i ich aparatów mocno zaangażowały się po obu stronach organizacje III sektora, media, samorządy, instytucje naukowe i edukacyjne, a także zwykli ludzie czytający, słuchający, analizujący, komentujący i przekonujący do swego stanowiska w nierzadko gorących dyskusjach sąsiadów i znajomych (uwaga, droga młodzieży – Twittera i Facebooka wtedy jeszcze nie było, ich rolę pełniły m.in. ławki pod blokiem, przystanki autobusowe i knajpy).

Po trzecie wreszcie, poza naszymi własnymi głębokimi przemyśleniami i ocenami w ostatecznych decyzjach niebagatelną rolę próbowały odegrać różne siły zewnętrzne. Ewidentnie na dużą skalę zaangażowały się w kampanię antyakcesyjną rosyjskie służby specjalne, działając przez uplasowanych zawczasu agentów wpływu. I trudno się dziwić, zważywszy, że dla Rosji przesuwanie się granic instytucjonalnego Zachodu było fatalnym scenariuszem, zdecydowanie zmniejszającym moskiewskie nadzieje na przywrócenie dawnej, radzieckiej strefy kontroli w Europie. Ponadto z państw „starej” Unii płynęły nie tylko słowa zachęty, lecz także konkretne pieniądze na granty badawcze, publikacje informacyjne i propagandowe, a także na wsparcie instytucji publicznych i pozarządowych. Na owych grantach została postawiona niejedna trwająca często do dziś kariera polityczna czy ekspercka – co w znacznym stopniu tłumaczyć może bezrefleksyjne i mechaniczne popieranie każdego stanowiska naszych europejskich partnerów, nawet gdy jest ono akurat jawnie bzdurne lub szkodliwe dla interesów Polski.

Witamy w nowym świecie

Dzisiaj poparcie dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej osiąga wyjątkowo wysokie poziomy – jedne z najwyższych na Starym Kontynencie. Wedle opublikowanych niedawno danych Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) w 2022 r. aż 92 proc. z nas uważało się za zwolenników UE. Pewne tąpnięcie „poakcesyjne” nastąpiło w okresie wyraźnego kryzysu strefy euro w latach 2010–2013, ale od tamtej pory słupki stopniowo i stale wzrastają. Jednocześnie odsetek zdeklarowanych przeciwników UE wynosi zaledwie 3 proc.

Te dane nie odzwierciedlają jednak złożonej rzeczywistości. Na przykład tego, że w powszechnej świadomości nie dostrzega się, jak bardzo dzisiejsza Unia różni się od tej, do której wchodziliśmy, i że jutro może być jeszcze zupełnie inna. Ba! w skrajnych scenariuszach może jej w ogóle nie być. Można też zakładać, że dane sondażowe za ubiegły rok nie odzwierciedlają w pełni skutków różnych kampanii antyunijnych czy wręcz antyeuropejskich (warto odróżniać te dwie kategorie!), dzięki którym Zjednoczona Prawica stara się często maskować własną nieudolność albo brak poszanowania dla fundamentalnych zasad liberalnej demokracji i państwa prawa. Zbitka „zła Unia nas tępi, bo nam zazdrości, a wszystko to wina Tuska”– topornie, ale konsekwentnie lansowana w mediach publicznych i na wiecach – zabezpiecza wprawdzie doraźne interesy rządzących, ale kropla drąży skałę. Można zresztą niekiedy odnieść wrażenie, że niektórzy politycy obozu rządzącego oraz jego „eksperci” sami uwierzyli we własną propagandę i zupełnie serio zaczynają brać pod uwagę szybki „polexit”. Może nawet dla dobra kraju. W większości przypadków jednak raczej dlatego, że to w ich prywatnym przekonaniu ułatwiłoby im pozostanie przy władzy. A w naszych realiach, gdy typ świadomego wyborcy jest coraz bardziej wypierany przez wyznawcę tej czy innej opcji, rosnąca liczba zwolenników Zjednoczonej Prawicy ślepo podąża w swych ocenach za swoimi cynicznymi idolami. Nie mówiąc już o zwolennikach Konfederacji czy skrajnych, a jawnie prorosyjskich (nowo)tworów.

Te postawy nie biorą się kompletnie znikąd. Znajdują swoją „wodę na młyn” w ewolucji samej Unii Europejskiej. Przez te 20 lat – niestety – ostatecznie zarzuciła ona plany stania się wyśnioną przez dawnych ojców założycieli Europą ojczyzn, strefą wolnego handlu oraz wolnych przepływów ludzi i idei, a nawet sprawnej merytokracji zdolnej do adekwatnej odpowiedzi na wyzwania współczesności. Skręciła wyraźnie w stronę biurokratycznego molocha mnożącego niezbyt sensowne regulacje i procedury, gdzie tylko się da. W dodatku niekiedy jawnie preferującego „równiejszych” członków Wspólnoty. Krokiem w tym kierunku był bez wątpienia traktat lizboński, który stworzył instytucjonalne ramy sprzyjające takiemu rozwojowi sytuacji, ale bodaj większe znaczenie praktyczne miały wydarzenia polityczne ostatnich lat. Po pierwsze brexit – bo pozbycie się z pokładu względnie liberalnej Wielkiej Brytanii, ku niekłamanej radości wszystkich europejskich etatystów i z ich wyraźną zachętą, znacząco zmieniło punkt ciężkości wpływów w instytucjach UE oraz w wewnątrzunijnej debacie. Po drugie, nieco paradoksalnie, kryzys migracyjny – bo wszyscy ci, którzy od razu widzieli, jak samobójcza jest niemiecka polityka „herzlich willkommen”, przekonali się, że jednak nie są w stanie jej zablokować. Mieli więc do wyboru: albo iść na zderzenie z lokomotywą i skończyć na marginesie polityki europejskiej czy krajowej (przynajmniej w wielu państwach) z łatką nieczułego na cierpienia uchodźców prawaka, albo schować merytoryczne obiekcje do kieszeni i robić dobrą minę do złej gry. Pecunia non olet, więc nawet nie dziwi, że większość europejskiej klasy polityczno-eksperckiej wybrała to drugie rozwiązanie – ze szkodą dla jakości debaty publicznej, unijnego obyczaju, a w konsekwencji także dla jakości samej Unii. Na marginesie, z grubsza ten sam mechanizm działa odnośnie do polityki energetycznej forsowanej uparcie przez Berlin – choć tu na szczęście nie aż tak powszechnie, spora grupa krajów z Francją na czele wyraźnie wybiera swoją – lepszą – drogę.

Trzecie, i dzisiaj bodaj najważniejsze, to europejska polityka klimatyczna. Nikt przytomny nie neguje co prawda konieczności ochrony naszej planety i bardziej racjonalnego gospodarowania jej zasobami, ale sposób, w jaki zabiera się do tego Unia, wydaje się, najdelikatniej mówiąc, nadmiernie zideologizowany i w dłuższej perspektywie niezbyt skuteczny.

Równia pochyła?

Hiperregulacja (często bardziej efekt działania lobbystów różnych branż niż merytorycznej analizy) plus nadmiernie wyśrubowane cele równa się spowolnienie rozwoju gospodarczego, spadek poziomu życia i wyższe jego koszty. Także niższą realną innowacyjność, bo firmy inwestują w tej sytuacji w rozwiązania zgodne nie tyle z rynkiem, czyli potrzebami klientów, ile z wydumanymi przez polityków i urzędników zasadami. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do znakomitego raportu opublikowanego niedawno przez Warsaw Enterprise Institute (szkoda, że pod wybitnie clickbaitowym tytułem „Unia Europejska nad przepaścią”). Tutaj wspomnijmy tylko o systemie edukacji, coraz bardziej nastawionym na polityczną poprawność, uznającym rywalizację i krytyczne myślenie za zło, mocno podporządkowanym politycznym wytycznym, który za moment spowoduje, że jego „produkty” nawet nie będą zdolne dostrzec zasygnalizowanych powyżej pułapek, nie mówiąc już o zorganizowanym przeciwdziałaniu wpadania w nie.

Efekt – o ile jeszcze kilkanaście lat temu Unia jako całość była w świetle wszelkich istotnych wskaźników drugą gospodarką świata, o tyle dziś zsunęła się za Chiny pod względem PKB, a jeśli wziąć pod uwagę konkurencyjność i innowacyjność, przegrywa nie tylko z USA, lecz także z innymi krajami anglosaskimi, Koreą Południową, Tajwanem, Japonią i Izraelem. Za chwilę mogą ją w tych rankingach wyprzedzić Indie i mniejsze państwa, w tym ostro inwestujące w jakość i nowoczesność kraje rejonu Zatoki Perskiej. Bo one wiedzą, że „nieważne, jakiego koloru jest kot, ważne, żeby łapał myszy”. To cytat z Deng Xiaopinga, który streścił w ten sposób zasady leżące u podstaw dzisiejszego wzrostu potęgi Chińskiej Republiki Ludowej. Niestety w Unii kolor kota (i język, w którym miauczy) coraz częściej jest nie tylko głównym, lecz wręcz jedynym kryterium oceny danego rozwiązania. A myszy to widzą.

Nad przepaścią może jeszcze nie stoimy, bo – jako wspólnota – mamy z czego chudnąć. Ale równia jest coraz bardziej pochyła. I aż się prosi o jasny plan ratunkowy, który jednocześnie dotyczyłby aż trzech podstawowych płaszczyzn.

Kluczową, jak się wydaje, jest kwestia mentalna. Unijne elity, a wraz z nimi szeroka opinia publiczna, powinny wreszcie przyjąć do wiadomości, że prawdziwe i trwałe bogactwo nie bierze się z zapisanych na ozdobnym papierze aktów strzelistych i dekretów ani z dotacji, lecz z przedsiębiorczości, zwłaszcza tej faktycznie innowacyjnej, i z ciężkiej pracy. Redystrybucja jest miła, dopóki jest co redystrybuować. Dalej: najwyższy czas na serio pochylić się nad kwestiami władzy w Unii Europejskiej i poszukać rozwiązań, które połączą głosowanie w wyborach europejskich z konkretnymi, konkurencyjnymi programami politycznymi na szczeblu całej Wspólnoty, jednocześnie na nowo ustalając zasady wpływu i znaczenia poszczególnych państw. W największym skrócie: „duzi” muszą się nieco przesunąć, zostawiając więcej przestrzeni dla interesów „mniejszych” i „całkiem małych”. I dla ich realnego ucierania. Nie z dobrego serca – bynajmniej – ale we własnym interesie, bo dalsze dopychanie kolanem, czyli szantażem albo administracyjnym naciskiem, prędzej czy później doprowadzi do pęknięć i albo do krachu całego projektu, albo do znaczącego ograniczenia jego zasięgu i roli.

I wreszcie, jeśli owa „nowa, lepsza Unia” ma przetrwać, zapewnić dobrobyt i bezpieczeństwo obecnym członkom i być może nawet przyciągać nowych, to musi się stać w większym stopniu podmiotem polityki bezpieczeństwa, a nie tylko oglądającym się na zewnętrzne ośrodki klubem dyskusyjnym. Donald Trump, przy wszystkich jego znanych wadach, ma jedną niezaprzeczalną zasługę. Powiedział unijnym Europejczykom kilka słów bolesnej prawdy, grożąc im zabraniem amerykańskiego parasola wojskowego i skłaniając do choć nieco poważniejszego myślenia o samodzielnym zapewnianiu sobie bezpieczeństwa. Tyle że kiedy to robił, większość naszych elit wciąż uważała, że „piekła nie ma”, bo realne niebezpieczeństwa albo są daleko za horyzontem (i geograficznym, i czasowym), albo da się je rozbroić pięknymi słówkami i furmankami pieniędzy. To przytyk pod adresem Berlina i Paryża, ale także Warszawy – przypomnijmy, że zanim Rosjanie rozpoczęli pełnoskalową wojnę w Ukrainie, także nasi rządzący radośnie drażnili zachodnich partnerów, knując jakieś „szczególne relacje” a to z Pekinem, a to z Ankarą.

Sprawdzian trwa

Ta wojna jest tylko częścią sprawdzianu, przed jakim stanęli wszyscy europejscy zwolennicy integracji. Niektóre rządy zdają go lepiej, inne gorzej, ale przyznajmy szczerze, że w sumie nie jest źle, a kilkanaście miesięcy takiego poziomu zaangażowania w powstrzymywanie agresora i wspieranie ofiary bralibyśmy w ciemno. Otwarte pozostają jednak wciąż pytania i o trwałość tego trendu (czyli na ile silne są skłonności do powrotu do „business as usual” z Kremlem kosztem interesów krajów granicznych), i o zdolność unijnych liderów do wypracowania kanonów spójnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa w przyszłości.

Dla Polski to są pytania kluczowe, które powinny też mocno rzutować na nasze indywidualne decyzje wyborcze w najbliższym czasie. Bolesna prawda jest bowiem taka, że Unia jest co prawda bardzo niedoskonałym tworem, a może okazać się jeszcze gorszym, ale z realną alternatywą jest krucho. Stany Zjednoczone i ścisła współpraca z nimi kosztem udziału w układzie europejskim są jej częścią jedynie pozornie. Po pierwsze dlatego, że nie mamy żadnych gwarancji trwałego, głębokiego zaangażowania USA w naszym regionie – pokusy izolacjonizmu lub przeniesienia całego zaangażowania na Indo-Pacyfik istnieją i w dalszej perspektywie nie można wykluczać, że wezmą górę. A nawet jeśli nie, to i tak zawsze będziemy w relacjach z Amerykanami jedynie słabym pionkiem wykorzystywanym przez wielkiego gracza tanio, a niekiedy boleśnie. Zwłaszcza gdy zabraknie „dźwigni” naszej pozycji przetargowej w postaci członkostwa w Unii, wpływu na jej decyzje i korzyści z tego płynących. Owszem, są w naszym kraju i tacy, którym marzy się jednoczesne obrażenie się z tego powodu i na USA, i na Unię. Warto im tłumaczyć, że nasz podwójny „exit” oznaczałby w konsekwencji rychły „wchod” do Wspólnoty Państw Niepodległych pod egidą Moskwy albo rolę odległego i słabego wasala Pekinu – z równie opłakanymi skutkami społecznymi, ekonomicznymi i w dziedzinie bezpieczeństwa oraz praw człowieka.

Wewnątrz Unii dysproporcja potencjałów jest mniejsza, a narzędzia do wymuszania czy negocjowania poszanowania dla naszych interesów bez porównania lepsze. Stąd płynie prosty wniosek: zamiast „odmrażać sobie uszy na złość babci”, czyli z Unii uciekać, warto działać na rzecz jej poprawy. Nawet gdyby miała to być długa i żmudna droga pokonywana bardzo drobnymi kroczkami. Potrzebna jest nam przy tym „instrukcja obsługi Wspólnoty” – poczynając od spraw wielkich, jak umiejętność wykorzystywania z kolei amerykańskiej „dźwigni” do rozgrywania swoich interesów w Berlinie, Brukseli i Paryżu, po nieco mniejsze, jak zdolność do współtworzenia regionalnych układów. Ostatnio aż się prosi o zwiększenie roli współpracy okołobałtyckiej, bo tak się składa, że Finowie i Szwedzi plus Litwini, Łotysze i Estończycy, a pod pewnymi względami także Duńczycy, nie tylko myślą podobnie jak my o głównych wyzwaniach i zagrożeniach, lecz także dysponują niebagatelnymi atutami w postaci dobrych wzorców wewnętrznej organizacji państwa i gospodarki. Nie lekceważyłbym też doskonalenia owej „obsługi” na poziomie technicznym i taktycznym, choćby przez silne wsparcie dla młodych Polaków ubiegających się o pracę w unijnych instytucjach. Bo dobrej polityki unijnej nie robi się poprzez dumne okrzyki u siebie w kraju, lecz dzięki żmudnej i sprytnej codziennej krzątaninie na korytarzach Berlaymont.

A wszystko po to, by nie zmarnować tego, co stało się 20 lat temu. I żeby nasze wnuki kiedyś, po latach, nie musiały znów wygrywać jakichś referendów, albo – co gorsza – powstań. ©℗

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji