Były przemówienie, ładny obrazek medialny z nowoczesnym uzbrojeniem w tle i deklaracje o tym, że wzmacniamy Wojsko Polskie. Wczoraj minister obrony, wicepremier Mariusz Błaszczak na warszawskim Okęciu odebrał pierwsze wyrzutnie artylerii rakietowej HIMARS. Jest to doskonała broń, która może razić przeciwnika w odległości nawet 300 km. To, że taki sprzęt jest potrzebny, jest oczywiste i nie ma sensu z tym dyskutować.

Problemem jest jednak olbrzymia ilość tego rodzaju uzbrojenia, którą resort obrony chce zakupić. W 2019 r. MON podpisało umowę na dostawę 20 wyrzutni HIMARS, których pierwsze sztuki przyleciały właśnie na Okęcie, a kolejne mają zostać dostarczone do końca roku. Później, w listopadzie 2022 r., zawarto umowę na 218 modułów wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych K239 Chunmoo wraz z pakietami logistycznym i szkoleniowym oraz zapasem amunicji. Ma to być kilkanaście tysięcy pocisków do rażenia na dystansie do 80 km i 290 km. Wartość tej – podkreślmy: podpisanej i realizowanej – umowy to ponad 3,5 mld dol. netto. Co również trzeba zaznaczyć, koreański odpowiednik amerykańskich HIMARS-ów ma dwa razy więcej pocisków, czyli w dużym uproszczeniu można powiedzieć, że 218 sztuk K239 to prawie jak 436 HIMARS-ów. Ale nawet licząc tradycyjnie, zgodnie z dotychczas zawartymi umowami, do 2027 r. będziemy dysponować 238 modułami artylerii dalekiego zasięgu.

Mówiąc delikatnie – to bardzo dużo. Dla porównania: w 2016 r., gdy ministrem był ambitny, jeśli chodzi o zakupy uzbrojenia, Antoni Macierewicz i został przygotowany Strategiczny Przegląd Obronny, mówiono o zakupie dziewięciu dywizjonów, czyli 162 sztuk. Wówczas to miało wystarczyć do nasycenia wschodniej flanki i odstraszenia potencjalnego agresora. Z kolei do kwietnia tego roku Amerykanie przekazali Ukraińcom 38 HIMARS-ów. Ta liczba zrobiła różnicę na polu walki i, co istotne, do tej pory nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na to, że choćby jedna sztuka została zniszczona. Ich przeżywalność na polu walki jest duża. Przypomnę: my już teraz mamy zakontraktowane sześć razy więcej tego rodzaju sprzętu.

I, co kluczowe, wciąż toczą się rozmowy o tym, by kupić kolejne ok. 500 HIMARS-ów. Kilka miesięcy temu był już taki moment, gdy resort poszedł po rozum do głowy i chciał dokupić jedynie 200 modułów, ale teraz wróciliśmy na stare tory. Dodatkowo, jak informuje największy koncern zbrojeniowy świata Lockheed Martin, obecne „negocjacje obejmą również dyskusję dotyczącą możliwości ustanowienia w kraju produkcji pocisków do systemu”. Być może z Amerykanami się dogadamy, być może nie, ale doświadczenia historyczne wskazują raczej na zalecanie wstrzemięźliwości co do szans powodzenia tego projektu, bo partnerzy zza Atlantyku niechętnie dzielą się swoją technologią, nawet za pieniądze.

Trzeba pamiętać, że kupowanie tak dużej liczby HIMARS-ów oznacza, że kupimy mniej innego rodzaju uzbrojenia. Poza tym każdy moduł wymaga do obsługi żołnierzy. Jeśli będziemy mieli ich kilkaset, to oznacza, że musimy mieć do ich obsługi co najmniej kilka tysięcy żołnierzy. Zrekrutowanie i wyszkolenie tak dużej liczby wojskowych tylko do obsługi artylerii jest w czasach pokoju zadaniem bardzo trudnym, by nie rzec niewykonalnym. Trzeba pamiętać, że równolegle mocno rozwijamy także inne programy, choćby obrony przeciwrakietowej, w których także będzie potrzeba tysięcy wyszkolonych żołnierzy.

Jestem zwolennikiem zwiększania wydatków Polski na obronność. Można się spierać o to, dlaczego jest to w dużej mierze robione poza budżetem państwa, poprzez specjalny Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, ale to, że budżet jest większy, mnie cieszy. Jednak zakup tak dużej liczby modułów artylerii dalekiego zasięgu nie ma roztropnego uzasadnienia. Już teraz w wojsku słychać, że część tego sprzętu od razu trafi do magazynów. Rozumiem potrzeby kampanii wyborczej, ale takie gigantomania i rozrzutność są niewybaczalne. Bo dobrym wizerunkiem ministra trudno się bronić przed zagrożeniem ze Wschodu. ©℗