Do końca tygodnia Ukrainie ma zostać przekazanych kolejnych 10 czołgów Leopard 2A4, które dotychczas służyły w Wojsku Polskim. W sumie będzie ich już 14. Dokładnie tyle w styczniu obiecał prezydent Andrzej Duda podczas swojej wizyty w Kijowie. Kilka dni później dostawy zachodnich czołgów zapowiedzieli kolejni sojusznicy. W sumie ma ich być ponad 100. Ale do tej pory tylko polski rząd zrealizował swoje deklaracje w całości. Szybkości tych dostaw należy więc naszemu resortowi obrony pogratulować.

Na pozytywną ocenę zasługuje również to, że to właśnie Rzeczpospolita jest w Europie największym dostawcą ciężkich maszyn, szczególnie czołgów. Jak nie teraz, to na pewno do końca marca dostarczymy broniącym się Ukraińcom ponad 300 posowieckich czołgów T-72 i PT-91 Twardy. Jeśli doliczymy do tego ok. 70, a być może więcej nowoczesnych armatohaubic Krab, setki pojazdów BWP-1, to widać, że liczba i wartość przekazanego sprzętu są imponujące. Poza Amerykanami, którzy jako supermocarstwo grają w osobnej lidze, w kwestii przekazanego, a nie tylko obiecanego sprzętu jesteśmy liderem w Unii Europejskiej. Niezależnie od tego, co mówią niemieccy politycy i ambasadorowie, którzy z wypełnieniem treści swoich obietnic mają znacznie większe problemy niż my.
Skąd ta, przyznam szczerze, zadziwiająca sprawczość państwa polskiego i Ministerstwa Obrony? Skąd ten niespotykany brak kartonu i jego nieodłącznego towarzysza – „tupolewizmu”? Dlaczego po latach udawania, że coś robimy w kwestii wzmacniania własnej armii, naprawdę wzięliśmy się do zakupów i na olbrzymią skalę z dnia na dzień zaczęliśmy wspierać Ukrainę militarnie? Obawiam się, że odpowiedź jest kontrowersyjna.
Krótko po inwazji Polskę odwiedziła wicepremier Ukrainy Iryna Wereszczuk. Ponoć miała się spotkać z prezesem Prawa i Sprawiedliwości, wówczas jeszcze wicepremierem ds. bezpieczeństwa, Jarosławem Kaczyńskim. Rozmowa w skrócie i uproszczeniu miała przebiegać tak: Pomożecie nam z uzbrojeniem? Padła odpowiedź, że tak. Ukraińska polityk miała się potem spotkać z co najmniej jednym przedstawicielem opozycji, pytając, czy z jej strony nie będzie krytyki i czy będzie poparcie dla takich działań. Usłyszała, że tak.
Jeśli więc spojrzeć na tę sytuację, to Kaczyński zdecydował, że radykalnie pomożemy Ukrainie. To jego dictum wprawiło w ruch Mariusza Błaszczaka, który w ostatnich kilkunastu miesiącach z nieco bojaźliwego urzędnika przeistoczył się w szefa resortu potrafiącego przeforsować swoje decyzje i wyegzekwować ich wprowadzenie w życie.
Dowodem pośrednim na słuszność takiej interpretacji wydarzeń jest także historia dotycząca rozmieszczenia w Polsce niemieckich elementów systemu przeciwrakietowego Patriot. W pierwszej chwili Błaszczak był propozycją usatysfakcjonowany, ale już po kilku dniach i przemówieniu prezesa zdanie zmienił.
Bardzo mnie cieszy, że tak pomagamy Ukrainie. Uważam, że to jest kluczowe dla bezpieczeństwa państwa polskiego. Jednocześnie trudno się cieszyć z tego, że sprawne funkcjonowanie państwowej machiny jest możliwe dopiero wtedy, gdy prezes się nad danym problemem pochyli i jasno da do zrozumienia, co ma się wydarzyć. I co się wydarzy, jeśli to się nie wydarzy. Jeśli jako państwo mamy taki modus operandi, to warto sobie jednak zadać kilka pytań: Co z obszarami państwa, którymi prezes się nie zajmuje? Dlaczego ta machina nie działa tak sprawnie w miejscach, gdzie ręka prezesa nie sięga? I kluczowe: Co się stanie, gdy prezesa z takich czy innych powodów zabraknie?
Powtórzę więc: ciesząc się z tego, że pomagamy Ukrainie i z tego, że państwo polskie jak chce, to potrafi działać szybko i sprawnie, martwię się tym, że tak naprawdę zależy to od jednego człowieka. Wciąż nie stworzyliśmy instytucji, które są w stanie sprawnie działać, jeśli nie ma w nich politycznego dopychania kolanem z samej góry. I nieważne, czy ta sama góra teraz jest przy ul. Nowogrodzkiej, a po jesiennych wyborach może być gdzieś indziej. A to, że jest to przypadłość wielu innych państw Zachodu, nie jest w tym wypadku szczególnym pocieszeniem. ©℗