Kryzys militarny, który wywołał pocisk eksplodujący na polskiej ziemi, za chwilę może się przeobrazić w kryzys polityczny na linii Polska–Ukraina.

Z naszych rozmów wynika, że jeszcze kilka godzin po eksplozji wywołanej przez rakietę rosyjskiej produkcji pod uwagę brano co najmniej trzy hipotezy. Pierwsza z nich zakładała, że to – celowy lub nie – atak sił rosyjskich, dążących do eskalacji konfliktu w Ukrainie. Drugi wariant mówił o rosyjskiej rakiecie, która nie została skutecznie zestrzelona przez siły zbrojne Ukrainy (co mogło wpłynąć na jej dalszą trajektorię). Trzecia opcja zakładała, że może to być rakieta, wystrzelona przez ukraińskie systemy obrony, która miała na celu zestrzelić rosyjski pocisk, ale z jakichś względów (wskutek pomyłki ludzkiej czy technicznej) spadła na terytorium Polski.
Jeszcze wczoraj właśnie na tę ostatnią wersję stawiały polskie władze. – Absolutnie nic nie wskazuje na to, że zdarzenie w Przewodowie to był intencjonalny atak na Polskę. Jest wysokie prawdopodobieństwo, że była to rakieta ukraińskiej obrony – powiedział wczoraj Andrzej Duda. Jeszcze wcześniej taki przekaz zaczęli suflować Amerykanie, a prezydent USA Joe Biden przekazał taką wersję uczestnikom szczytu G20.
Polskie władze od początku zachowywały się w tej sprawie powściągliwie i ostrożnie. Z naszych informacji wynika, że na wtorkowym późnowieczornym posiedzeniu rządu premier Morawiecki był bardzo oszczędny, jeśli chodzi o podawanie faktów. – Mówił, że jest kilka wersji, podkreślał, że nie możemy przesądzać, dopóki nie będziemy mieli absolutnej pewności, bo potem trudno będzie to odkręcić – mówi nam osoba związana z rządem.
Wczoraj rano przed posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego na wspólnej konferencji prasowej z premierem prezydent Duda powtórzył, że eksplozja w Przewodowie nie była atakiem na Polskę. – Nie mamy dowodów, że rakieta została wystrzelona przez Rosję – mówił, choć jednocześnie zaznaczył, że to Rosja jako agresor, który przeprowadził zmasowany atak rakietowy na Ukrainę jest odpowiedzialna za tragedię. – Wiele wskazuje na to, jest wysokie prawdopodobieństwo, że była to rakieta, która służyła obronie przeciwrakietowej, czyli była użyta przez siły obronne ukraińskie – przekazał.
Taka diagnoza oddaliła przynajmniej na razie perspektywę uruchomienia art. 4 Traktatu północnoatlantyckiego, który mówi o konsultacjach z krajami sojuszniczymi w sytuacji, gdy jeden z nich czuje się zagrożony (więcej w ramce poniżej).
Jeśli jednak ostatecznie potwierdzi się teza o zbłąkanej ukraińskiej rakiecie, może to wywołać nieporozumienia na linii Warszawa–Kijów. Bo z jednej strony Polska czy Amerykanie wskazują wprost na tę wersję, podczas gdy strona ukraińska jeszcze wczoraj utrzymywała, że to akt rosyjskiego terroru. „Jesteśmy gotowi przekazać dowód rosyjskiego śladu, który posiadamy. Oczekujemy od naszych partnerów informacji, na podstawie których wyciągnięto wniosek, że jest to ukraiński pocisk obrony powietrznej” – napisał na Twitterze sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ołeksij Daniłow (więcej w tekście na A3).
Zarówno nasi rozmówcy z rządu, jak i opozycji, przyznają, że jeśli ta coraz wyraźniejsza rozbieżność wersji nie zostanie szybko wyjaśniona, może to rzutować na relacje Polski z Ukrainą. – Jeśli to była ukraińska rakieta, to najlepiej by było, gdyby Ukraińcy przyznali się do błędu, przyjechali do Przewodowa z walizką pieniędzy dla poszkodowanych rodzin i przeprosili. Najgorzej, jeśli dalej brnęliby w swoją wersję – wskazuje rozmówca z rządu. Podobnie wypowiada się polityk opozycji. – Jeśli ta informacja się potwierdzi, to do Przewodowa powinien pojechać jak najwyższy rangą polityk ukraiński i przeprosić – mówi.
Problem w tym, że ten najbardziej prawdopodobny dziś scenariusz oraz rozbieżności w interpretacji wtorkowego incydentu chętnie może wykorzystać Kreml. Już ze strony Moskwy pojawiły się sugestie, że eksplozja rakiety na terytorium Polski to dowód na to, że NATO nie jest w stanie ani obronić swoich członków, ani stwierdzić, z której strony nadszedł atak. W dalszej kolejności, zdaniem części naszych rozmówców, Kreml może próbować lansować teorię, że Ukraińcy celowo skierowali swoją rakietę na Polskę, by wciągnąć nas i pozostałych członków NATO w wojnę z Rosją. To z kolei może ułatwić rosyjskiej propagandzie kreowanie nastrojów antyukraińskich w Polsce. – Widać, że część naszych obywateli jest już zmęczona uchodźcami, bo nie stać ich na dalszą pomoc dla tych ludzi – przyznaje rozmówca z opozycji.
O pojawiających się w mediach społecznościowych osiach narracyjnych piszą także specjaliści z Państwowego Instytutu Badawczego NASK. W raporcie, który trafił do rządowych decydentów – i z którego treścią udało nam się zapoznać – odnotowano np. hipotezy, mówiące że „Rosja przetestowała zdolności obrony antyrakietowej NATO”, że pociski mogły przylecieć́ z terytorium Białorusi (ma to dowodzić, że Białoruś́ oficjalnie dołączyła do działań zbrojnych) albo że „polskie wojsko nie wie, co znajduje się w polskiej przestrzeni powietrznej i informacje czerpie wyłącznie od Amerykanów”. W sieci pojawiły się nawet stwierdzenia, że „Prezes Rady Ministrów powołał już nowych generałów, którzy lada chwila rozpoczną atak na terytorium Rosji”.
Rząd przestrzega, by nie dać się złapać na działania dezinformacyjne. – Miejmy na uwadze wszelkie możliwości manipulacyjne po stronie Rosji i to, w jaki sposób potrafi posługiwać się zdarzeniami, rozsiewać nieprawdziwe informacje, siać propagandę i wzajemną niechęć. To również jeden z celów Kremla – powiedział szef rządu.
Także opozycja wykazuje się dużą wstrzemięźliwością.Lider PO Donald Tusk mówił wczoraj o solidarności w momencie zagrożenia. Nie obyło się jednak bez szpilek wbijanych rządzącym za ich strategię komunikacyjną tuż po zdarzeniu (rozmowa na ten temat na A8). – Polacy mają prawo oczekiwać rzetelnej i możliwie szybkiej informacji - dodawał Tusk.

Dwa razy już sięgaliśmy po art. 4

Artykuł 4 traktatu północnoatlantyckiego zakłada konsultacje między państwami Sojuszu. Każdy z członków NATO może go uruchomić w przypadku zagrożenia integralności terytorialnej, niezależności politycznej lub bezpieczeństwa. Oczywiście międzysojusznicze konsultacje prowadzić można i bez „czwórki”, co ma miejsce obecnie. Niemniej jednak polityczna decyzja o uruchomieniu tego artykułu nadaje sprawie wyższej rangi, formalizuje konsultacje i daje wszystkim państwom członkowskim możliwość zaprezentowania swojego stanowiska.
Artykuł 4 to krok o znacznie mniejszej wadze niż zastosowanie art. 5, uznawanego za fundament całego Sojuszu. „Piątka” mówi o tym, że zbrojna napaść na co najmniej jednego członka NATO będzie potraktowana jako atak na wszystkich. W takim przypadku przy wzajemnym porozumieniu państwa członkowskie decydują o podjęciu działań, jakie uznają za konieczne, by udzielić pomocy stronie lub stronom i „utrzymać bezpieczeństwo obszaru północnoatlantyckiego”. Działania te mogą, choć nie muszą, obejmować użycie sił zbrojnych. Do tej pory art. 5 został zastosowany tylko raz – było to po zamachach terrorystycznych na USA z 11 września 2001 r.
Znacznie częściej, bo siedmiokrotnie, sięgano po art. 4. Najwięcej razy czyniła to Turcja, aż pięć razy. Dwukrotnie zawnioskowała o niego Polska. W 2014 r. wraz z Litwą i Łotwą w ramach odpowiedzi na zaatakowanie Ukrainy przez Rosję, a w tym roku w lutym 24 lutego, razem z Bułgarią, Czechami, Estonią, Litwą, Łotwą, Rumunią i ze Słowacją.
MO