Euro w Polsce? To nie jest temat, o którym rozmawia się przy rodzinnym stole. Tym tematem jest od wielu miesięcy inflacja, nazywana dziś częściej drożyzną. Tak jak opozycja próbuje przypisać ojcostwo drożyzny przedstawicielom obecnej władzy, tak ta jednym z motywów nadchodzącej kampanii wyborczej będzie chciała uczynić kwestię wprowadzenia euro w Polsce, co jest bliższe opozycji właśnie. Co z tego wyniknie dla Polski? Nic, oprócz politycznych zysków/strat po jednej lub drugiej strony politycznej przepychanki.

Euro oznaczałoby radykalne zubożenie społeczeństwa - zagrzmiał prezes PiS Jarosław Kaczyński w tygodniku „Sieci” dodając, że własna waluta to jeden z atrybutów niepodległości (ciekawe swoją drogą co powiedzieliby mu Chorwaci szykujący się do przyjęcia euro od 2023 r. i co powiedzą za rok po wakacjach Polacy po powrocie z wakacji w Chorwacji). Prezesa wsparł w poniedziałek na naszych łamach prezes NBP Adam Glapiński, według którego „złoty jest motorem napędowym sukcesu gospodarczego Polski”, a „coraz bardziej wątpliwa staje się także argumentacja, jakoby wspólna waluta zapewniała stabilność i bezpieczeństwo gospodarki”.

Ale, wracając do narracji prezesa, czy to ubożenie społeczeństwa nie dzieje się tu i teraz na naszych oczach „dzięki” inflacji? Oczywiście łatwo o niej powiedzieć, że to putinflacja i przyszła do nas z zagranicy w wyniku działań wschodniego agresora. Jednak wielu obserwatorów zjawisk gospodarczych przyczyny inflacji znajduje także wewnątrz kraju wskazując na podgrzewanie na różne sposoby rozgrzanej i tak w ostatnich latach gospodarki.

Wprowadzenie do politycznej dyskusji hasła „oni chcą euro, oni są przeciwko Polsce” znów będzie udawaną grą tych, którzy się na walutach nie znają. Wezmą w niej chętnie na pewno udział europosłowie koalicji rządzącej, pobierający europensje i można powiedzieć – wręcz korzystający na słabszym złotym. Niektórzy wręcz się w tej walucie zadłużyli, bo kredyt w euro jest przecież tańszy niż ten w polskim złotym. Zresztą temat euro wrócił przy okazji właśnie drożejących kredytów, bo część polityków opozycji postanowiła wykorzystać okazję by pokazać o ile drożej płacą za hipotekę Polacy (inna sprawa, że zbyt tani kredyt niósłby pewnie trochę ryzyk dla polskiej gospodarki).

Mamy więc już początki budowy frontu obrony polskiej waluty, której nikt nie pozbawiłby i tak Polaków, bo przecież nie spełniamy kryteriów przyjęcia euro, a do zmiany waluty w portfelu potrzeba będzie jeszcze zmiana konstytucji. Przed nami na pewno ciąg dalszy straszenia wyborców z wykorzystaniem – trzeba to powiedzieć – ich niskiej wiedzy ekonomicznej. Prezes PiS próbował już przecież udowadniać, że euro tak naprawdę warte jest 3 zł, a nie blisko 5 zł.

Wolałbym, żeby bank centralny i rząd na serio podchodziły do dbania o siłę polskiego złotego, który pomógłby przecież także w walce z bardzo wysoką inflacją. Na razie jak widać słowa i zaklęcia nie działają, a miliardy z budżetu rozdawane także tym, którzy bez nich sobie poradzą, nie są raczej takim działaniem. Nadchodząca kampania wyborcza nie będzie też zapewne czasem nadmiernej powściągliwości w finansach publicznych. Czyżby łatwiej i prościej było jednak straszyć euro niż doprowadzić do obniżenia inflacji w Polsce?