Od ubiegłego tygodnia wiceminister Łukasz Mejza został już kilkakrotnie zdymisjonowany, przynajmniej w mediach. Ale do momentu, gdy kończyliśmy pisać ten tekst, nadal był wiceministrem sportu i wszystko wskazywało na to, że jeszcze nim pozostanie, choć od publikacji przez Wirtualną Polskę pierwszego artykułu o wiceministrze i jego interesach upłynęły już ponad dwa tygodnie.

W obozie rządzącym słyszymy co najmniej dwa tłumaczenia, dlaczego ciągle trwa na stanowisku. Pierwszy rozmówca wskazuje, że dymisja jest prawdopodobna, ale dopiero po przegłosowaniu ważnych dla PiS ustaw, takich jak tarcza antyinflacyjna. Pytanie, czy dymisja nastąpi po zaplanowanych na ten tydzień głosowaniach w Sejmie, czy dopiero po rozpatrzeniu przez izbę niższą ewentualnych poprawek Senatu do tarczy. Bo do ich odrzucenia PiS będzie potrzebować większości bezwzględnej.
Inny rozmówca wskazuje na roboczy deadline dla Mejzy. – Skoro pojawiły się zarzuty i on uważa je za nieprawdziwe, to ma dowieść swojej niewinności. Od tego zależy jego przyszłość. Niektórzy dają mu czas do 14–16 grudnia, bo wtedy będzie procedowany wniosek o wotum nieufności w sprawie Bortniczuka. Minister raczej się wybroni, ale nie może sobie pozwolić na to, by był atakowany za błędy podwładnego – tłumaczy rozmówca DGP.
Ale nie wszyscy są przekonani do tej wersji. – On nie ma za bardzo dokąd odejść. Przecież nawet jeśli odejdzie z rządu, to nie pójdzie do opozycji, jak mieliby go przyjąć? – zauważa jeden z polityków prawicy, sugerując, że dymisja z tego powodu nie oznacza utraty głosu. A inny dodaje: – Gdyby chodziło tylko o arytmetykę, to już dawno by go nie było – przekonuje.
Dlatego mówi się także, że „odstrzelenie” wiceministra uderzyłoby w fundament mechanizmu utrzymania większości przez PiS, który po wyrzuceniu z rządu Jarosława Gowina polega na kaptowaniu polityków, którzy do Sejmu nie weszli z list PiS. To metoda, którą PiS posłużył się już w tamtej kadencji, gdy rozpadał się klub Kukiz’15, a także w wyborach samorządowych, gdy na ofertę partii Jarosława Kaczyńskiego skusił się Wojciech Kałuża, a jego przejście z KO do PiS dało temu ugrupowaniu rządy w śląskim sejmiku. Teraz, przy kruchej większości, z punktu widzenia władz partii każdy głos jest na wagę złota. PiS, chcąc nie chcąc, musi bronić takich osób, które stają się naturalnym celem nie tylko artykułów dziennikarzy, ale także ostrej krytyki opozycji za to, że zmienili stronę. – Ci, którzy atakują Mejzę, próbują z tego zrobić case Kałuży. Chcą pokazać, że jak dołączysz do PiS, to zostaniesz zniszczony. Jeśli my będziemy wyrzucać każdego, kogo oplują, to będziemy mieli nie 230, ale 215 mandatów – zauważa osoba z PiS. Więc może w tym przypadku głównym argumentem nie jest możliwa utrata większości, ale obawa przed odstręczeniem kolejnych chętnych do zmiany strony i zasilenia PiS.
Sprawa nowego wiceministra to pokłosie odejścia z rządu Jarosława Gowina. A raczej jego nagłego wyrzucenia w sytuacji, gdy Jarosław Kaczyński nabrał pewności, że jest w stanie zbudować nową sejmową większość bez Porozumienia na pokładzie. Tyle że teraz prezes musi płacić, by utrzymać większość. Z jednej strony PiS musi zaspokajać ambicje Pawła Kukiza (uchwalając np. ustawę antykorupcyjną), z drugiej oferować stanowiska rządowe lub inne, dobrze płatne funkcje działaczom, od których zależy nowa większość w Sejmie (przykład posłów Mejzy czy Kołakowskiego). Ceną za to jest coraz większa frustracja wewnątrz obozu i utyskiwania lojalnych członków PiS, że muszą tłumaczyć się z nieswoich grzechów.