Zdarza się, że poseł dostaje do podpisu gotowca. Pismo, które powstawało nie na biurku parlamentarzysty, czasem nawet nie w jego biurze poselskim – mówi senator Marek Borowski, marszałek Sejmu IV kadencji, wieloletni parlamentarzysta

W ubiegłotygodniowym wydaniu DGP opisaliśmy sytuację, w której kilkuset parlamentarzystów podpisało się pod dziesiątkami interpelacji w obronie małżeństwa Zakrzewskich. Osób, które miały być twórcami edukacji domowej w kraju i którym państwo miało zgotować represje. Problem w tym, że dziś posłowie albo nie pamiętają, co podpisali, albo o Zakrzewskich rozmawiać nie chcą. Czy to typowa sytuacja?
Po latach trudno pamiętać wszystkie sprawy, w które było się zaangażowanym. Ale jak rozumiem, tutaj nie ma upływu czasu. Dlatego zbiorowa amnezja jest nie na miejscu.
Jeden z europosłów, od kilku lat poza parlamentem krajowym, opisał, że trwa rywalizacja na liczbę interpelacji. Im poseł ma ich więcej, tym lepiej, bo to oznacza społeczne zaangażowanie.
To zależy od indywidualnego sposobu na budowanie popularności w swoim okręgu. Ja tego nigdy nie robiłem interpelacjami, choć widziałem podobne zachowanie wśród koleżanek i kolegów. Dbali o to, by informację o złożonej interpelacji zamieścił potem lokalny, zaprzyjaźniony tygodnik. To najprostszy sposób, by pokazać zaangażowanie w sprawy mieszkańców. Do tego udział mediów gwarantował szybkie nagłośnienie sprawy.
Jedna z posłanek w odpowiedzi na pytanie DGP, czy zna dobrze bohatera swojej interpelacji, czy widziała dokumenty sprawy, napisała, że złożyła 971 interpelacji, w związku z czym nie jest w stanie szczegółowo ustosunkować się do każdej z nich. Przypomnijmy jednak, że pisała o uruchomieniu przeciw Zakrzewskim „całego aparatu państwa”, o „permanentnej inwigilacji” czy „rozgrabieniu wielomilionowego prywatnego majątku”.
Ponad 900 interpelacji to jest gra na pokaz, zaprzeczenie idei interpelacji. Musi się to sprowadzać do tego, że jeszcze nie przyjdzie odpowiedź na jedną, a już się pisze kolejną. W efekcie trudno panować nad tym, co się podpisało, a przede wszystkim traci się kontrolę nad meritum. Owszem, w czasie kadencji interpelacji może się nazbierać kilkadziesiąt. Ale to powinny być sprawy, które się śledzi i pilotuje. Bo na ogół pierwsza odpowiedź resortu, do którego poseł występuje, nie jest satysfakcjonująca. Rząd mówi o analizach, badaniach itp. Ja jako senator kilka razy wydawałem oświadczenia (odpowiednik sejmowej interpelacji), które marszałek w moim imieniu przekazywał do wskazanego resortu. Rząd ma 30 dni na odpowiedź. Mnie interesowało np., jak wywiązuje się z zobowiązania wobec rezydentów, że będzie systematycznie zwiększał nakłady na zdrowie w stosunku do PKB. Ciekawiło mnie, jakie wydatki państwowe są do tego kwalifikowane. W odpowiedzi dostałem zestawienie za rok poprzedni, bo na obecny jeszcze nie było. Dlatego poczekałem i znów o nie poprosiłem. Dopiero w kolejnym piśmie dostałem pełne dane i na tej podstawie stwierdziłem, że rządzący się nie wywiązują. Wyszła z tego długa polemika. Nie da się tak postępować, mając kilkaset interpelacji na koncie.
Posłowie w rozmowie z DGP tłumaczyli, że w interpelacji liczą się tylko dwa pierwsze nazwiska. Reszta to osoby poproszone o podpis przez kolegę z klubu, by podbić wagę dokumentu.
To jednak nie zdejmuje z nich konieczności posiadania wiedzy, pod czym postawili swoje nazwisko. Rozumiem sytuację, kiedy mamy grupę posłów z jednego okręgu wyborczego. Gdy jeden przedstawia problem ministerstwu, dobrze, by pozostali się podpisali, bo to faktycznie wzmacnia znaczenie interpelacji. Ale rozumiem też, że znają lokalne uwarunkowania problemu, o którym traktuje pismo. Natomiast zbieranie podpisów na zasadzie koleżeńskiej przysługi jest niedobrą praktyką.
Na ile interpelacja jest autorskim dziełem?
W pełni autorska jest wtedy, kiedy jest względnie prosta. Na przykład gazeta lokalna pisze, że przydałaby się obwodnica wokół miasta. I że w tej sprawie ministerstwo niejasno się wypowiada. Wówczas nie potrzeba wielu porad. Wystarczy napisać do ministra, czy i ewentualnie kiedy przewiduje wyasygnowanie środków na ten cel. Ale wiele interpelacji jest skutkiem interwencji u posła czy senatora ludzi reprezentujących grupę społeczną, zawodową, polityczną. Pojawia się kwestia utożsamienia się z problemem. Jeśli przychodzą przeciwnicy szczepień przeciwko COVID-19, to tłumaczę im, że nie napiszę, bo mam inny pogląd. Bywa, że zjawia się człowiek z problemem, który jest prawnie skomplikowany. Proszę o pokazanie dokumentów, ustaw, których naruszenie miało miejsce. Nie jest grzechem, kiedy parlamentarzysta zostanie zainspirowany do napisania interpelacji. Trzeba jednak wykonać pracę merytoryczną, by móc się z nią utożsamić.
Istnieje sposób weryfikacji taki, by podpisując się pod interpelacją, parlamentarzysta nie stał się elementem nie swojej gry?
Artykuł 192 regulaminu Sejmu mówi, że posłowi przysługuje prawo złożenia interpelacji w sprawach o zasadniczym charakterze i odnoszących się do problemów związanych z polityką państwa. Moja zasada jest taka, że przy problemach indywidualnych, jednostkowych, interpelacji jako poseł nie pisałem i teraz jako senator takich działań też nie podejmuję. Co innego, gdy przychodzi przedstawiciel sektora i mówi, że nowelizacja przepisu X prowadzi do dyskryminacji. Dzwonię wtedy do związków branżowych, pytam przedsiębiorców.
W interpelacjach dotyczących państwa Zakrzewskich można przeczytać, że „stali się celem bezpardonowych wielowymiarowych ataków ze strony niektórych funkcjonariuszy państwowych”.
Nie wyobrażam sobie, by tak mocne zarzuty miały tak duży stopnień ogólności. W efekcie przywodzi to na myśl teorię spiskową. Mnie ciekawi, czy każdy z podpisanych parlamentarzystów miał wgląd w pełną dokumentację sprawy? W tym pisma samych urzędników? Bo najprościej jest wyjść z założenia, że ci ostatni czyhają, by gnębić obywatela.
Organizacje pozarządowe mówią dziś, że proceduje się nowe przepisy mające poprawić przejrzystość ich sprawozdawczości, tymczasem to przejrzystość parlamentarna pozostawia wiele do życzenia. Ustawę lobbingową nazywają martwym prawem.
Tamtą ustawę zrobiono pod wpływem sensacyjnych plotek i chwilowego moralnego oburzenia, że w Sejmie można kupić ustawę. Dziś lobbystów próżno szukać przy ul. Wiejskiej. Jakiekolwiek spotkania odbywają się gdzieś indziej. Nie można jednak popadać w skrajność i stronić od jakichkolwiek kontaktów z branżami, bo w ten sposób mogą umykać faktyczne problemy. Natomiast klasyczny lobbing jest wtedy, kiedy parlamentarzysta ma powiązania rodzinne z człowiekiem, w którego sprawie ostro zabiera głos.
Jeśli np. syn państwa Zakrzewskich jest asystentem społecznym posła, który w ich obronie podpisuje kolejne interpelacje?
Myślę, że dla przejrzystości relacji w takim przypadku poseł nie powinien tego robić.
A czy można kupić interpelację?
Teoretycznie można wszystko, ale nie widzę pola do wielkiego handlu. Za szybko sprawa zostałaby nagłośniona. Takie lobbystyczne działanie w przypadku senatora byłoby widoczne, bo jest wybierany w wyborach większościowych, każdy ma swój okręg. Co innego posłowie, których w okręgu jest po kilku. Zdarza się, że poseł dostaje do podpisu gotowca. Pismo, które powstawało nie na biurku parlamentarzysty, czasem nawet nie w jego biurze poselskim. Co taki wybranek narodu z tego ma – trudno powiedzieć. ©℗
Rozmawiała Paulina Nowosielska