Mamy najpoważniejszy pomysł zmian w podatkach od czasów Zyty Gilowskiej, to znaczy najpoważniejszy pokazany jako projekt ustawy. Sam projekt jest imponujący. 76 artykułów (zmieniających też wiele innych ustaw) na 226 stronach plus do tego uzasadnienie i Ocena skutków regulacji. Można się nawet pokusić o pytanie, czy może nie byłoby dobrze zrobić tego jako nowego projektu o podatku dochodowym. Ale rozumiem, czas to pieniądz, więc tak było szybciej.

Tyle że chodzi właśnie o czas. Rząd wprowadza projekt o takim znaczeniu i daje na konsultacje jego zmian dwa (!) tygodnie. Rozumiem, że jesteśmy w trakcie igrzysk olimpijskich, ale zdaje się, że są w Japonii, a nie w Warszawie. Takie wyścigowe tempo w rządowych pracach jest nie na miejscu. Kiedyś, w tych czasach, do których lubił się odwoływać rząd PiS, mówiąc o „minionych ośmiu latach naszych poprzedników”, Polki i Polacy mogli konsultować z rządem projekty dłużej. Za termin ekspresowy uchodziły trzy tygodnie. Taki np. projekt, który PiS uwielbia przypominać i podkreślać, że PO wprowadziła go wbrew ludziom – ustawa o wydłużeniu wieku emerytalnego – był konsultowany standardowe 30 dni. Można się sprzeczać, czy nie powinno być więcej, ale dłuższy termin zależał od dobrej woli ówczesnego rządu, natomiast na pewno trudno mówić, że poszedł on wówczas na skróty w konsultacji tak ważnego rozwiązania. Tymczasem PiS w sprawie, której przełomowością chwali się sam, ustami premiera Mateusza Morawieckiego jeżdżącego po Polsce, podobnie jak inni politycy partii władzy, daje termin o ponad połowę krótszy.
Gdy pyta się polityków z rządu, czemu tak szybko, pojawia się cały zestaw argumentów. Po pierwsze, że zmiany zostały już zaprezentowane wcześniej i dyskusja nad generalnymi założeniami się odbyła. Po drugie, że termin się przeciągnął przez rozmowy z Porozumieniem. Wreszcie trzeci najważniejszy, że spore grono przeciwników tego rozwiązania teraz będzie nawoływać do wydłużenia konsultacji, a jeśli rząd to zrobi, to potem będą mówili, że już za późno, by uchwalać takie rozwiązanie, bo trzeba dać czas, żeby się do nich przygotować. Uważają też, że jak będą potrzebne zmiany, to można je wprowadzić w Sejmie.
W zasadzie każdy z tych argumentów można uznać za racjonalny. Ironizując, można nawet podziękować, że projekt nie trafił do Sejmu jako inicjatywa poselska. Jednak w kontrze można powtórzyć: to najważniejsza zmiana podatkowa od kilkunastu lat i wymaga na pewno poważnego potraktowania. Chodzi z jednej strony o to, by wszyscy zainteresowani zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy projektu mieli czas na jego spokojne przejrzenie. Po drugie nawet najlepszy legislator może popełnić pomyłkę lub napisać przepis, który jest niejasny lub może być rozumiany inaczej, niż wydaje się autorowi. Gdyby tak nie było, doradcy podatkowi mogliby zwinąć swoje biznesy, a resort finansów nie musiałby wydawać wiążących interpretacji podatkowych.
A że mogą być pewne niedopatrzenia, to pewne, zwłaszcza jeśli zobaczymy nieścisłości w liczbach. Od początku dyskusji nad Polskim Ładem jako koszty tych rozwiązań dla samorządów podawano 10–11 mld zł. Tymczasem w opublikowanym OSR do ustawy to już 13,7 mld zł. Czemu te szacunki są tak różne od podanych wcześniej? Inny przykład z liczbami to dane, ile zostanie w kieszeniach Polaków. Jeszcze na konferencji prasowej szef resortu finansów Tadeusz Kościński i jego zastępca Jan Sarnowski mówili o 8 mld zł, ale w późniejszej informacji prasowej pojawiło się 14 mld zł. Czemu? Bo resort do 8 mld zł, które na skutek reformy faktycznie zostaną w portfelach pracowników i rencistów i będą impulsem dla gospodarki, doliczył 6 mld zł, które wpłyną do budżetu na skutek przepisów uszczelniających. To jednak nie to samo.
Rozumiem, że względy propagandowe są ważne, ale jeśli z dnia na dzień czy z godziny na godzinę kluczowe dane dotyczące skutków ustawy zmieniają się o grube miliardy, to siłą rzeczy powstaje pytanie o to, w ilu miejscach źle został postawiony przecinek czy pojawiło się niejasne sformułowanie.
Mimo wszystko jest jeszcze czas. Zgodnie z orzeczeniem TK ustawy podatkowe dotyczące PIT powinny być znane do końca listopada. Nawet biorąc pod uwagę „postojowe” w Senacie, PiS ma szansę wyrobić się z tym kalendarzem, choć oczywiście czasu na przygotowanie się do zmian będzie wtedy mniej. Na ogół zresztą zmiany ustaw podatkowych rząd przyjmuje we wrześniu w trakcie prac nad budżetem. Dlatego chyba rząd powinien wziąć sobie do serca łacińskie powiedzenie „śpiesz się powoli”.