W zasadzie nie ma już zespołów, teraz mówi się, że są „projekty”, w cień schodzi to, co było punktem identyfikacji, czyli klub. Kiedy projekt nie wychodzi, to zmienia się trenera, sponsora, wymienia się piłkarzy

Z Krzysztofem Łęckim rozmawiają Mira Suchodolska i Jakub Kołodziejczyk
fot. Materiały prasowe
Krzysztof Łęcki dr hab. n. społ., socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, autor książki „Stadiony świata”
Euro 2020 dobiega końca, w niedzielę finał, przestaniemy żyć piłką nożną. Co socjolog może nam nowego o niej powiedzieć?
Mogę spróbować rozproszone źródła, zwykle głosy dziennikarskich specjalistów, wtłoczyć w teoretyczny schemat – taki np., że od formy wspólnoty futbol zmierza w kierunku spółki akcyjnej. Oraz wskazać przyczyny i konsekwencje tego procesu.
O co więc chodzi z tą fascynacją milionów ludzi futbolem?
Argentyński pisarz Jorge Luis Borges przekonywał, że „piłka nożna jest popularna, bo głupota jest popularna”. Ale sprawa nie jest tak prosta. Tylko wariat nie szaleje, kiedy widzi dobry mecz. W grę wchodzi tu też powszechna potrzeba identyfikacji, która we współczesnym futbolu zdaje się być zresztą silniejsza na trybunach niż na murawie. A wielkie turnieje? Amerykański socjolog Erving Goffman pisał, że „pragnienie znalezienia się bliżej uświęconego ośrodka wspólnych wartości” drzemie w każdym. Choć mecze finałowe nie zawsze zadowalają poziomem, to oczekiwanie na nie budzi dreszczyk emocji. Jednak motywowane względami finansowymi zwiększanie liczby drużyn uczestniczących w Euro czy mundialu powoduje, że spotkania tracą na atrakcyjności, oddalają się od tego „uświęconego ośrodka wartości”. Na dodatek dzieje się tak, że – co jest denerwujące w tak prostej grze jak futbol – kwestie awansu stają się w finałach mniej przejrzyste, a w niedawno zainaugurowanej Lidze Narodów UEFA nawet piłkarze nie znali struktury rozgrywek.
To, że chcemy łączyć się w grupy przeciwko innym, jest chyba ewolucyjnie wpisane w naturę ludzką – my na was, podwórko na podwórko, miasto na miasto.
Tak było. Jednak dzisiaj piłkę, nawet grę dzieci, traktuje się jako wstęp do przyszłej kariery. Rywalizacja typu podwórko na podwórko odchodzi w przeszłość, teraz jest akademia na akademię. Już bardzo młody człowiek musi wybrać szkołę piłkarską, która jest daleko od jego podwórka – w innym mieście, regionie, czasem kraju. Dlaczego? Bo chce – a bardziej precyzyjnie: chcą tego jego rodzice – trafić tam, gdzie szkolenie jest na najwyższym poziomie.
To jedna ze zmian, które opisuje pan w książce „Stadiony świata”.
Nazwałbym to utratą spontaniczności, z czym się wiąże zanik lojalności – wobec podwórka, ulicy, miasta, regionu, nawet kraju. Młody człowiek, nawet jeśli kibicuje lokalnemu klubowi, to i tak marzy o tym, by zagrać w jednym z czołowych zespołów świata.
Pewnie tak, ale nawet trzecioligowe drużyny mają kibiców.
I to jest fantastyczne. Ale to świat, który powoli umiera. Na przykład to, że nie doszło do powstania europejskiej Superligi było – choć na nieco innym poziomie – próbą obrony czegoś, co jest kultywowane od pokoleń. To tradycja angielska, ale też polska. Coraz rzadziej się zdarza, by ojcowie prowadzili dzieci na mecz i mówili: „To twoja drużyna”, a taka dziewczyna czy chłopak kibicowali danemu klubowi i przekazywali miłość do niego swoim dzieciom. Porównajmy to z ilością fanatycznych kibiców na wszystkich kontynentach zakochanych w Barcelonie czy Realu. Znają idoli tylko z ekranów, co im nie przeszkadza kochać ich wielką miłością.
Do czasu aż nie zmienią klubu, bo wtedy miłość przeradza się w nienawiść.
To kolejny znak czasów. Dziś, jeśli popatrzymy na skład danej drużyny, a nie znamy jej nazwy, to – jeśli nie jesteśmy znawcami futbolu – trudno będzie nam się domyślić, co to za zespół. Składy zmieniają się bardzo często, przebudowy dotyczą nawet 80 proc. zawodników. W zasadzie nie ma zespołów, teraz mówi się, że są „projekty”, w cień schodzi to, co było takim punktem identyfikacji, czyli klub. Kiedy projekt nie wychodzi, to zmienia się trenera, sponsora, wymienia się piłkarzy. Tak, są te same barwy i marka, ale poza nimi niewiele pozostaje. To, co jest niesamowite, to fakt, że jeden klub może mieć wiele projektów. Na przykład władze Realu Madryt w latach 2010‒2013 zbudowały projekt wokół trenera José Mourinho, a wcześniej, w latach 2001‒2006, wokół francuskiego piłkarza Zinédine’a Zidane’a.
Mamy okazję obserwować kibiców Legii, oni są bardzo związani ze swoją drużyną.
To prawda. Legia jak na krajowe warunki jest bardzo dobrą drużyną. Ale wiadomo, że odpadnie w pierwszych europejskich meczach – nawet już w eliminacjach. I wtedy ten fanatyczny kibic „wyciąga” wielki zapasowy klub, który będzie grał do końca albo przynajmniej do półfinałów Ligi Mistrzów – i to za niego będzie trzymał kciuki. Więc jego lojalność jest podzielona. I nie ma znaczenia, że nigdy nie oglądał jego gry na żywo, a tylko na ekranie. Dlatego ludzie przywiązują się do Liverpoolu, Barcelony, Interu Mediolan czy Realu Madryt.
I do swoich ulubionych piłkarzy?
Z tym bywa różnie. Dla mnie ciekawym zjawiskiem jest to, że zawodnicy, którzy trafiają do niezłych drużyn, oficjalnie mówią, że to jest dla nich zaledwie przystanek, że chcą się przenieść do jeszcze większego klubu. Kibice znoszą to ciężko, niemniej takie zachowania dzisiaj to norma. Taką gafę popełnił Arkadiusz Milik, mówiąc, że on się z Olympique Marsylia nie ma zamiaru wiązać na lata. Potem się z tego tłumaczył, ale niesmak pozostał. W reprezentacji Francji gra zawodnik algierskiego pochodzenia Karim Benzema, który nigdy nie śpiewa „Marsylianki” bo, jak stwierdził, dla niego jest to pieśń wojenna, której nie znosi, poza tym nie jest przywiązany do tego kraju. Ale jest doskonałym zawodnikiem, więc mu to uchodzi na sucho. Lecz choć piłka nożna jest grą zespołową, obecnie piłkarze oceniani są według statystyk: liczby podań, bramek, asyst itd. Dlatego zawodnicy grają nie dla drużyny, lecz dla siebie, chcą się wypromować. Ten brak lojalności jest produktem ponowoczesnych czasów, w których żyjemy i w jakiś sposób to jest też znak tej epoki – w piłce nożnej, niczym w soczewce, skupiają się wszystkie dobre i złe strony. Z jednej strony otrzymujemy widowisko, w którym najlepsi grają z najlepszymi, z drugiej ‒ mamy do czynienia z wypaczeniem idei wspólnotowości gry zespołowej.
Piłka nożna bardzo się skomercjalizowała. Stała się biznesem, na którym można zarobić olbrzymie pieniądze.
I zarabiają – piłkarze, agenci, właściciele. Są kluby, które żyją z tego, że sprzedają piłkarzy, to np. Ajax Amsterdam czy Sevilla. Wyszukują na świecie talenty, kupują je za grosze, szkolą i odsprzedają. Na skautingu sportowym zarabia się niewyobrażalne pieniądze. Gwiazdy boiska kasują królewskie honoraria, ale aby je podwyższyć, „przeskakują” z klubu do klubu. A jeszcze w połowie lat 60. XX w. chciano zdyskwalifikować jednego z czołowych angielskich piłkarzy, bo zażądał podwyżki – chciał zarabiać 9 funtów tygodniowo. Teraz lista piłkarzy, którzy kasują po 200 tys. funtów tygodniowo, jest długa. A właściciele klubów zarabiają na wielkiej futbolowej otoczce. Sam wstęp dla zwiedzających na Camp Nou, stadion Barcelony, kosztuje 50 euro. Główną atrakcją jest sklep, w którym można kupić dosłownie wszystko w barwach drużyny. Aby zwiększyć sprzedaż gadżetów, kluby zatrudniają zawodników z Azji – przyciągnięcie uwagi tamtejszych kibiców przekłada się nie tylko na zakup transmisji, lecz także koszulek. Bywa, że zawodnik kupiony za ciężkie pieniądze spłaca się już pierwszego dnia po debiucie. Tak, w futbolu wszystko przekłada się na pieniądze.
Czy zmiana perspektywy ze sportowej na biznesową, oprócz wyśrubowania budżetów klubów, coś jeszcze zmieniła?
Obserwujemy teraz na świecie spadek zainteresowania futbolem. Mecz otwarcia Euro 2020 Włochy‒Turcja oglądało o 45 proc. mniej kibiców niż inauguracyjne spotkanie Euro 2016 Francja‒Rumunia. Jeśli w 2016 r. mecz Polski z Irlandią Północną oglądało średnio 12 mln widzów w każdej minucie spotkania, to w trakcie Mistrzostw Euro 2020 rywalizację Polski ze Słowacją zaledwie 7,5 mln. To są dane telewizji. W internecie może wyglądać to całkiem inaczej – tam się przeniosło sporo kibiców. Jednak faktycznie, od kilku lat obserwujemy spadek frekwencji także na stadionach. W sezonie 2018‒2019 całkowita frekwencja w Polsce na wszystkich meczach ekstraklasy wynosiła 2 610 002 osób, co stanowi spadek o 184 796. Trudno porównać to z okresem pandemicznym, który był szczególny.
Jednak oglądalność meczy – jeśli spadała w spotkaniach z wyższej półki, to rosła w tych z najniższej.
W polskiej drugiej lidze w sezonie 2018‒2019 całkowita frekwencja wyniosła 621 243 osoby, co stanowi wzrost o 324 420 wobec poprzedniego sezonu. Następuje powrót kibiców do lokalnych drużyn, ludzie wolą oglądać swoje kluby za mniejsze pieniądze, lubią się spotkać ze znajomymi na swoim stadionie, poczuć klimat. Na meczach ekstraklasy jest nuda, kolejki do toalety, a poziom sportowy bardzo niski. Świat także zalicza spadki, ale dużo mniejsze. Średnia całkowita frekwencja w angielskiej Premier League spadła w sezonie 2018‒2019 o 612 osób na mecz w porównaniu do poprzedniego sezonu na trybunach.
To dokąd zmierzamy?
Jestem pewien, że do świata, w którym znów będziemy się mogli identyfikować z naszymi kolegami z placu i z boiska, na którym stawialiśmy pierwsze piłkarskie kroki. Chcemy emocji i autentyczności. Gwiazdy futbolu, które zarabiają miliony euro, już nam nie wystarczą. Nie jesteśmy w stanie się z nimi utożsamiać.
Czy mi się wydaje, czy słyszę w pana głosie nostalgię za starymi dobrymi czasami?
Tak, bo o ile kiedyś gra w piłkę miała w pewien sposób olimpijski sznyt, dziś mamy współczesnych gladiatorów, którzy mają swoich trenerów personalnych, dietetyków, którzy sami w sobie są instytucjami. Wprawdzie nie giną na murawie, ale czasem kibice wydają na nich wyrok kciukiem skierowanym w dół. Albo, w przypadku fanatyków, ręcznie tłumaczą zawodnikom, że powinni się wziąć do roboty – tak było w Sportingu Lizbona, Olympique Marsylia, Panathinai kosie Ateny czy Legii Warszawa. Ten plaskacz w twarz to przypomnienie, że grasz dla nas, to my jesteśmy twoimi pracodawcami.
Zdarzają się jednak zawodnicy nie tylko wybitni, lecz także lojalni wobec klubu.
Zdarzają się, ale to nieliczni zawodnicy, jak Steven Gerrard, który lata całe grał w Liverpoolu. Albo Łukasz Piszczek, który od 2010 r. jest związany z Borussią Dortmund i nigdy nie chciał opuścić klubu. A z drugiej strony jest Robert Lewandowski, który odszedł z Borussii, choć była mistrzem Niemiec, bo czuł, że z tym klubem nie osiągnie już nic więcej. Dlatego przeniósł się do Bayernu Monachium, a potem bardzo długo chciał grać w Realu, bo nie wierzył, że z Bayernem zdobędzie mistrzostwo Ligii Mistrzów. Kibice to widzą, czują. Niekiedy przymykają oczy, ale kiedy przekracza to pewne granice, dochodzi do rozwiązań siłowych. Tak było z polskim zawodnikiem Kamilem Wilczkiem, który grał w duńskim Brøndby IF, był królem strzelców, idolem kibiców. Potem przeszedł do tureckiej drużyny Göztepe SK, tam mu nie poszło, wrócił do Danii, tym razem do FC København – trzeba było mu zapewnić ochronę, bo ultrasi Brøndby grozili mu śmiercią. Ci kibice są niezwykle przywiązani do klubu i traktują takie przejścia w kategoriach fundamentalnej zdrady. Zwłaszcza jak przechodzi się do największego przeciwnika. W Hiszpanii jest to przejście z Barcelony do Realu.
A w Polsce z Lecha do Legii. To zabawne, choć – jak popatrzeć na dzieciaki kopiące piłkę – to więcej z nich ma na sobie koszulki np. Szymona Włodarczyka.
I te dzieciaki wyobrażają sobie, że ich stadion to Camp Nou albo Wembley. Chcą być jak najbliżej centrum. Żyjemy w świecie podróbek. Wiemy, że jest to iluzja, ale jej ulegamy.
Marzymy.
Tak samo jak o tym, że Polska zdobędzie tytuł Mistrza Europy. A kończy się meczem o honor. Jestem kibicem Ruchu Chorzów, który teraz, po latach świetności, awansował do trzeciej ligi – ten klub największe sukcesy odnosił wtedy, gdy grały w nim śląskie chłopaki. Przez jego skład od 1989 r. przewinęli się w Nowozelandczycy, Chorwaci, Słowacy, nawet Brazylijczyk. Wcześniej grali goście, którzy się świetnie znali, kopali piłkę razem od lat. A teraz mamy indywidualistów, którzy lubią się bardziej lub mniej i realizują projekt. Oni doskonale wiedzą, że za chwilę mogą się pożegnać z klubem. To zawodnicy, którzy są np. wypożyczeni na połowę sezonu albo mają roczny kontrakt. No więc trudno liczyć na to, że ci ludzie dadzą z siebie wszystko. Z punktu widzenia takiego piłkarza lepiej, by strzelił trzy bramki i niech drużyna przegra 3:4, niż gdyby drużyna miała wygrać 5:0, a ten napastnik nie strzelił żadnego gola. Oni bardziej myślą o własnych interesach niż o klubie.
Czy jest możliwy odwrót od tego trendu?
Nie wykluczam, że to nastąpi. Może w końcu kibice zrozumieją, że w piłce chodzi o to, aby ci nasi zawodnicy nie tylko gryźli trawę, ale byli skłonni „oddać życie” za to, by wygrać. Na przykład w Argentynie nie sprzedaje się najwięcej biografii Leo Messiego, lecz lokalnych piłkarskich bohaterów. Takie odbicie wahadła w drugą stronę. Tak swoją drogą, Messi, będący symbolem Barcelony, trafił do jej szkółki piłkarskiej, La Masii, jako 11-letni chłopak. On akurat miał podwójne szczęście, bo nie tylko odniósł wielki sukces, lecz także klub zapłacił za jego leczenie – chłopiec cierpiał na karłowatość przysadkową.
Co nie zmienia tego, że takie szkoły piłkarskie to po prostu swego rodzaju hodowla.
I nie wszystkim absolwentom udaje się w dorosłym życiu wybiec na boisko. Proszę sobie wyobrazić, jaki to jest stres dla dziecka – oder wane od rodziców, trenowane, w pewnym momencie zostaje „skasowane”, bo okazuje się, że nic z niego nie będzie. W szkółce Barcelony gra 12-letni Polak Michał Żuk, jest nieziemsko utalentowany. Ale problem z tymi nieziemsko utalentowanymi dziećmi polega na tym, że często nie sprawdzają się w piłce seniorskiej. Jak amerykański piłkarz Freddy Adu, którego sam Pele namaścił na swojego następcę. To był najmłodszy piłkarz amerykańskiej ligi – debiutował jako 14-latek, a którego kariera smutno się skończyła: pod jej koniec nie nadawał się nawet do polskiej czwartej ligi. Natomiast Robert Lewandowski, mając 17 lat, usłyszał w Legii, że może zabierać buty i spadać, bo się nie nadaje. Można się pomylić w każdą stronę.
Ale rodzice pchają swoich synów do szkółek-hodowli.
Bo żyją iluzją przyszłych zwycięstw, są gotowi nawet przekupywać trenerów, żeby wystawiali właśnie ich pociechy w meczach. Ta nadzieja może się przekształcić w realne sukcesy, ale nie musi. I jeszcze jedna rzecz: wcale nie jest tak, że to najlepsi piłkarze są najdrożsi. Bo liczą się nie tylko umiejętności, lecz także wiek. Erling Haaland, norweski piłkarz, który gra w Borussii Dortmund, czy Kylian Mbappe który jest gwiazdą Paris Saint-Germain, są o wiele drożsi od Messiego. Z prostego powodu: Argentyńczyk ma już 33 lata, a oni 21 i 23 lata. Inwestuje się w przyszłość.
Pan, poważny socjolog, emocjonuje się, oglądając mecze?
Jestem z natury spokojnym człowiekiem, ale kiedy gra drużyna, której kibicuję, wydzieram się i klnę. Sam już nie gram, teraz zostało mi kibicowanie.
Reprezentacji narodowej?
Także. Mimo wszystko. Choć kibicowanie Polsce jest trzymaniem kciuków za to, by Lewandowski miał dobry dzień. Jeżeli nie, to kończy się tak jak na Mistrzostwach Świata w Moskwie w 2018 r. Czyli wygranym z Japończykami zupełnie haniebnym meczu o honor. ©℗