Donalda Tuska dzielą z Jarosławem Kaczyńskim styl i ideowe priorytety. Łączy jedno: to jedyni ludzie w Polsce, którzy po 1989 r. dzierżyli władzę niemal absolutną. Starcie takich postaci musi napawać niepokojem, bo obaj oduczyli się mieć zahamowania

Na razie powrót do polskiej polityki Donalda Tuska owocuje falą wielkich emocji – wśród polityków PO oraz inteligencji nienawidzącej PiS. Na Twitterze sypią się wyrazy entuzjazmu, a nawet mityczne przypowieści: jak w książkach o Leninie. „Wie jak radzić sobie z tępą agresją. Kiedyś podczas protestu kiboli przeciwko niemu wyszedł i zagadał. I zaorał” – odkrył pewien pan, choć nic takiego nie miało miejsca. Z kolejnych wpisów Tomasza Lisa można by stworzyć litanię ku czci Tuska herosa obdarzonego szczególnymi atrybutami i poświęcającego się dla Polski.
Od lat inna część twitterowej Polski opiewała podobnym językiem Jarosława Kaczyńskiego. I choć Tusk także bywał bohaterem internetowych mitów, to rzadziej, na ogół przy okazji wizyt w Polsce: kiedy komisja śledcza zdominowana przez PiS ciągała go na przesłuchania albo kiedy mamił politycznym powrotem, który jednak nie następował. Wciąż pozostawał symbolem antypisowskiego oporu, ale myśl, że jego „dezercja” w 2014 r., przeniesienie się na europejski stołek z fotela premiera, pomogła Kaczyńskiemu wygrać, nie była obca wielu zwolennikom najtwardszej opozycji.
Permanentne starcie
Co ze sobą przynosi? Potępienie postawy symetrystycznej: polityka ma być permanentnym starciem absolutnego dobra – opozycji, z absolutnym złem – pisowską władzą. Czy kryje się za tym wizja Polski? Tusk jest twardym zwolennikiem europejskich standardów, optującym za bardziej federalną Unią, jakiej chcą Niemcy – to przesądza o miejscu naszego kraju w tej układance. Mniej precyzyjny za to jest w kreśleniu rodzimych perspektyw społeczno-gospodarczych.
Niby jego argumenty przeciw Polskiemu Ładowi brzmią liberalnie, bo PiS ma nam dać trzy „D”: dług, daniny i drożyznę. Ale przecież kiedy Tusk rządził w latach 2007–2014, to prawica zarzucała mu, że zadłuża kraj i podnosi podatki. A więc to rytualne oskarżenia. Zaś łatwość, z jaką Tusk pogodził się z 500+ oraz z cofnięciem podniesienia wieku emerytalnego, każe być przygotowanym na jego kolejne wolty. Nawet w sferze światopoglądowej kluczy: popierając agendę Strajku Kobiet, niemal jednym tchem wyraża sympatię do Kościoła. Kiedy już musi mówić o programie, robi to tak, aby po raz tysięczny obwinić rządzących. To, co sam proponuje, jest bardzo mgliste i z jego własnej woli nieistotne.
Na razie zapewnił PO drgnięcie w sondażach. Głównie kosztem ruchu Szymona Hołowni, który ma powody do niepokoju. Wizja polityki głoszona przez Tuska nie przewiduje przecież gruntownej odnowy i odpartyjnienia polityki. Kto przeciw PiS, jest dobry z definicji. Nic na razie nie zagraża za to pierwszemu miejscu formacji rządzącej, choć to może się zmienić. Czy Tusk okaże się na dłuższą metę wygodniejszym przeciwnikiem z powodu zaszłości jego rządów?
Jego złośliwości są w duchu kultury memów, Kaczyński woli rozwlekłe wykłady, jak ten o zaletach Polskiego Ładu, który ma nas ostatecznie wyzwolić z „pułapki średniego rozwoju”. Taki wykład prezes wygłosił na kongresie partii, która wybrała go ponownie na szefa – stało to się tego samego dnia, kiedy Tusk, dzięki statutowemu trickowi, stanął na czele Platformy.
Kaczyński ma swoje kłopoty, nie tylko z niesfornymi koalicjantami, którzy mogą mu utrudnić przeforsowanie podatkowych propozycji Polskiego Ładu. Zarządził u siebie walkę z nepotyzmem i kumoterstwem, jak gdyby wspierając zarzuty Tuska. Zarazem okazał się niekonsekwentny – uchwała „sanacyjna” dopuszcza wyjątki w zakazie wynagradzania rodzin polityków prawicy posadami w państwowych spółkach. Jak widać trudno się rozstać z wizją, wedle której partia jako najwyższy gwarant dobrej zmiany musi być permanentnie faworyzowana.
Posłowie PiS szemrzą, opozycja nadal piętnuje. Lider najwyraźniej się gubi. Czy będzie tym łatwiejszą ofiarą Tuskowych zaczepek?
Wejście do polityki
Nie jest do końca prawdą, że dzieje przedwojennej Polski to wielkie starcie Józefa Piłsudskiego z Romanem Dmowskim. Jest też uproszczeniem przedstawianie ostatnich 20 lat jako czasu personalnego pojedynku Kaczyńskiego (rocznik 1949) z Tuskiem (rocznik 1957). Choć wiele razy personifikowali rozmaite spory, a czasem wyrządzali sobie osobiste krzywdy lub przynajmniej afronty.
To nie oznacza, że bez nich polityka wyglądałaby inaczej. Może byłaby lepsza, a może gorsza, ale możliwe, że osie sporów i debat byłyby podobne, błędy także. Bez wątpienia obaj wybijali się coraz wyraźniej. Choćby jako politycy umiejący wygłosić z głowy zręczne przemówienie w Sejmie. Zdecydowanej większości ich kolegów taki dar nie został dany.
Lewicowy komentator Jakub Majmurek zaoferował ostatnio klasowy klucz do zrozumienia genezy obu postaci. Tusk miałby być opisywany poprzez swoje pochodzenie ludowe (syn robotnika z Trójmiasta). Kaczyński, a właściwie bracia Kaczyńscy uosabiać pierwiastek szlachecko-inteligencki. Za tym kryje się koncept współczesny: lider PO to potencjalny reprezentant ludowego pragmatyzmu, który można przeciwstawić romantycznemu gestowi braci. Z perspektywy peerelowskiej urawniłowki rodziny Tusków i Kaczyńskich były jednak, przy wszystkich różnicach społecznych, jednakowo zwykłymi poddanymi systemu.
Prawda, w przypływach złego humoru Jarosław Kaczyński potrafił wymawiać Tuskowi podwórkowe wychowanie. Ale też zwłaszcza po 2015 r. to prezes PiS stał się politykiem bardziej „ludowym”, zaś Tuska udało się po trosze wepchnąć w rolę chytrego przedstawiciela elit. To także było sztuczne, ale też staro-nowy przewodniczący Platformy niespecjalnie szukał innego klasowego wizerunku.
Tak naprawdę ich droga do polityki była bardzo podobna. Obaj znaleźli się przed Sierpniem 1980 r. w opozycji – w roli drugo- czy trzecioplanowych aktywistów. Jeśli dziś padają złośliwie pytania, dlaczego Jarosław nie został internowany w stanie wojennym, można by podobnymi szyderstwami obdarzyć kibica Lechii Gdańsk terminującego u boku kaszubskiego działacza opozycji Lecha Bądkowskiego. Przecież ostatnio Tusk sam wspomniał, że jest w polityce od lat 70. Możliwe, że powodem tego braku symetrii w drwinach są pokusy, aby wyolbrzymiać rolę Kaczyńskich w opozycji i Solidarności. Ale te pokusy dotyczyły tak naprawdę przede wszystkim Lecha, istotnie w Trójmieście postaci ważniejszej i od Tuska, i od pozostającego w Warszawie brata bliźniaka.
I Kaczyńscy, i Tusk przed 1989 r. stawiali na reaktywację Solidarności pod wodzą Lecha Wałęsy. Potem stali się częścią jego drużyny – Kaczyńscy ważniejszą, skoro weszli do parlamentu. Potem stworzyli własne partie: bracia – Porozumienie Centrum, Tusk – Kongres Liberalno-Demokratyczny, ale niespecjalnie wchodzili sobie w drogę. Owszem, mieli inny stosunek do życia: Kaczyńscy poważni, obrażalscy, na swój sposób ascetyczni; Tusk – bardziej wyluzowany i rozrywkowy. Owszem, rozchodzili się ideowo, czego wyrazem było stanięcie po różnych stronach barykady przy okazji obalania rządu Jana Olszewskiego 4 czerwca 1992 r. Ale ich relacje osobiste dalekie były od wrogości.
Sprzyjało temu ich miejsce w polityce. Braci wyrzuciły na margines wybory 1993 r., a do wielkiej gry wrócili dopiero w 2000 r., kiedy Lech został ministrem sprawiedliwości w rządzie AWS. Donald Tusk też przestał być posłem w 1993 r. Wszedł potem na pokład Unii Wolności jako jej wiceprzewodniczący, ale funkcja wicemarszałka Senatu była swoistym zesłaniem. U schyłku lat 90. i Tusk, i zmarginalizowani bracia Kaczyńscy rozważali wycofanie się z polityki.
Coraz bardziej toksycznie
Ich triumfalny powrót nastąpił w tym samym czasie. Tusk stworzył wraz z Maciejem Płażyńskim i Andrzejem Olechowskim liberalno-konserwatywną Platformę Obywatelską, zaś bracia Kaczyńscy – narodowo-konserwatywne Prawo i Sprawiedliwość. Formacje zajęły miejsce Unii Wolności i AWS. Na fali obrachunków po aferze Rywina oba środowiska przedstawiały alternatywne programy oczyszczenia Polski z SLD-owskiej korupcji.
PO stawiała na osłabienie wpływu aparatów partyjnych, przede wszystkim poprzez jednomandatowe okręgi wyborcze, i na lekkie, ograniczone państwo. PiS – na silne państwo walczące z układami. Niektóre propozycje były jednak podobne, jak np. likwidacja pozabudżetowych agencji czy bardziej zadaniowa, a mniej resortowa konstrukcja rządu i budżetu. Relacje były na tyle ciepłe, że obie partie wystawiły wspólne listy w wyborach samorządowych 2002 r.
Współpraca popsuła się przy okazji wyborów prezydenckich w 2005 r. Porażka w pierwszej turze kandydata SLD uczyniła konkurentami Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Wygrał ten pierwszy. Równocześnie nie udały się negocjacje dotyczące wspólnego rządu PO-PiS. Bo choć te dwie partie zdominowały scenę polityczną, spychając SLD i PSL na margines, to wobec wzajemnych oskarżeń nagle w relacjach zrobiło się bardzo toksycznie.
Na polaryzację postawił Jarosław Kaczyński. W kampanii przeciwstawiał obóz „Polski solidarnej” obozowi „Polski liberalnej”. A na początku 2006 r. ogłosił z sejmowej trybuny, że PO to „partia układu”. Miało to uzasadniać jego koalicję z populistami z Samoobrony oraz LPR. Odpowiedzią obrzucanej takimi epitetami Platformy było przedstawianie dekomunizacyjnych przedsięwzięć pisowskiego rządu, a także walki z korupcją, jako skłonności do wszechkontroli i budowania państwa policyjnego. Choć wcześniej Tusk potrafił chwalić diagnozy Antoniego Macierewicza.
Załamanie się koalicji PiS z Lepperem i Giertychem otworzyło drogę do wyborów jesienią 2007 r. Polacy wystraszyli się „pisowskiej wszechkontroli”, nawet pomimo niezłych wyników gospodarczych. Jak pisali socjologowie, wybrali grillowanie. Donald Tusk został premierem – na prawie dwie kadencje zajmując miejsce Jarosława Kaczyńskiego. I dążąc usilnie do marginalizacji jego brata, prezydenta.
Tusk, czyli odreagowanie
Kiedy szukam najlepszego skojarzenia z Donaldem Tuskiem, przypomina mi się scena tuż po objęciu przez niego urzędu premiera. Jestem w jego gabinecie w Al. Ujazdowskich. W głębi wisi wycięta z gazety podobizna Lecha Kaczyńskiego. Ludzie Tuska, śmiejąc się opowiadają, że nowy szef rządu pstryka w nią w chwilach frustracji. – Donald musi odreagować – mówi jeden z nich.
Miał nawet co odreagować. Jego błyskotliwa kampania prezydencka stała się zwieńczeniem wychodzenia z cienia. Chociaż był wtedy już jedynym liderem Platformy, otwarcie pisano o nim jako o polityku gabinetowym, niezdolnym do porwania mas. Umiał jednak przełamać ten schemat. A mimo to przegrał. W przekonaniu części komentatorów, i jego własnym, z powodu ujawnienia jego dziadka służącego w Wehrmachcie – zrobił to Jacek Kurski, architekt kampanii PiS. Za co Tusk obwiniał, całkiem logicznie, braci Kaczyńskich.
Bardzo przeżył porażkę. I wyszedł z tej kampanii jako drapieżnik, kontrastujący z Tuskiem wcześniejszym. Zawsze biegłym w partyjnych intrygach, ale umiejącym się zatrzymać, wyluzować. Konsekwencją było postawienie na Janusza Palikota jako autora ustawicznych szyderstw z Kaczyńskich oraz zbudowanie machiny prowokowania polityków PiS, za co odpowiadał Igor Ostachowicz. W tych wojnach Tusk bywał aktorem. Po każdym spotkaniu z Lechem Kaczyńskim w cztery oczy cała Polska znała następnego dnia przebieg rozmowy, przedstawiany niekorzystnie dla prezydenta.
Czy Tusk był w tych rozgrywkach ofiarą czy oprawcą? Jednym i drugim. Ale jeśli Kaczyńskiemu przypisywano po 2005 r. zamiar otoczenia swojego elektoratu fosą i podpalenia jej, nie znalazł lepszego wykonawcy tej intencji niż jego wróg. Skutki trwają do dziś.
Kaczyński, czyli moja partia
A skojarzenie z Jarosławem Kaczyńskim? Najbardziej charakterystyczną sceną, jaką pamiętam, jest jedna z konwencji jego partii zwołana jeszcze w czasie rządów Tuska, w 2013 r. prezes osobiście jej przewodniczył. Przy jednym z pierwszych proceduralnych głosowań zdziwił się: „Jest głos wstrzymujący się?”. Zaraz jednak sam się uspokoił: „A nie, ten pan tylko robi zdjęcia”. Trzeba było widzieć rozbawienie na jego twarzy.
W tym uśmiechu była satysfakcja. Wiele razy spychany na rozmaite boczne tory, pozostawał lata całe w mało komfortowej opozycji, kiedy to marszałek Sejmu Komorowski do spółki z wicemarszałkiem Niesiołowskim pozbawiali jego posłów głosu i ignorowali składane przez nich wnioski. W tym czasie utwierdził się w przekonaniu, że najlepszym instrumentem zmiany jest karna partia. I zbudował taką, a potem utrzymał. On, wychodzący z cienia doktor prawa, z którego rozwiązanych butów Tusk szydził sobie jeszcze teraz, dla wielu ludzi stał się postacią charyzmatyczną.
„Wolę wojsko pitne, ale bitne” – odpowiedział podczas posiedzenia klubu PiS na skargi, że jeden z jego rzeczników za dużo pije. Ta filozofia dotyczy tak naprawdę i innych słabości jego ludzi. Jednak system Kaczyńskiego oznaczał na dłuższą metę pozbywanie się ludzi zbyt niezależnych – można przypomnieć choćby Ludwika Dorna, ale i grupę PJN czy – przejściowo – środowisko Ziobry. Oznaczał też zamiar stworzenia państwowej sieci zależności, w której partia będzie rozdawcą posad w różnych instytucjach.
Prezes wyprowadził ten pogląd jeszcze z wykładów PZPR-owskiego profesora Stanisława Ehrlicha, opowiadającego mu na początku lat 70. o zaletach sprężystego centrum dowodzenia państwem. Jednoczona poczuciem społecznej krzywdy, a od 2010 r. smoleńskim mitem, struktura ta miała być lekiem na wszystko. Najpierw narzędziem pozbywania się pozostałości komunizmu, potem obrony suwerenności i socjalnej korekty na korzyść biedniejszych Polaków.
System Tuska i Kaczyńskiego
Warto nadmienić, że przed systemem Kaczyńskiego był system Tuska. Opisany barwnie choćby przez Jana Rokitę, przez lata najbliższego współpracownika przewodniczącego PO, a odsuniętego w 2007 r. Jego zdaniem w samej Platformie wola Tuska znaczyła od pewnego momentu tyle samo, co wola Kaczyńskiego w PiS. Tam również wyeliminowano nie do końca sterowalnych – od współzałożycieli formacji: Olechowskiego i Płażyńskiego, przez Zytę Gilowską po samego Rokitę. Obyczaje najbliższego otoczenia Tuska były obyczajami dworu – zupełnie jak współpracowników Kaczyńskiego.
Oczywiście szef PO nie centralizował na siłę państwa, przeciwnie – podkreślał znaczenie samorządu i takich niezależnych instytucji jak sądy czy wyższe uczelnie. Korzystał jednak z politycznego wpływu na nie – w przypadku ciał samorządowych były one w większości kontrolowane przez Platformę. Nie zabiegał o sterowanie nimi w każdym momencie, bo nie prowadził zbyt aktywnej polityki. Chodziło często wręcz o zadekretowanie rządowej niemocy. Uniezależnienie prokuratury od rządu w 2010 r. pozwoliło rządowi Tuska na umycie rąk od smoleńskiego dochodzenia. Za to tam, gdzie w grę wchodziły interesy, to przyjaźni urzędnicy samorządowi, a czasem i sędziowie traktowali premiera jako bossa. Dodajmy, że i szefowie spółek państwowych także. Klientelizmu nie wymyślił Kaczyński, jest on w Polsce praktykowany od lat 90.
Ten system rozregulował się w 2014 r., wraz z przejęciem partii i rządu przez przypadkową liderkę Ewę Kopacz. Tusk ją namaścił w zabawnym przekonaniu, że tego miejsca nie może zająć ktoś równy jemu. A potem przyszedł Kaczyński z zamiarem przejęcia wszystkiego: od Trybunału Konstytucyjnego po niektóre przynajmniej uprawnienia samorządów. Miała to być odpowiedź na fakt, że „niezależni” sędziowie, samorządowcy i biznesmeni byli mu na ogół przeciwni. Można to nawet rozumieć, ale budowany przez niego system właśnie ujawnia swoje głębokie defekty: dziś o pisowskich nominatach w gospodarce mówi się, w kręgach bynajmniej nie wrogich rządowi, że biorą większe „prowizje” niż ich platformerscy czy SLD-owscy poprzednicy. Prezes jak w socjalizmie próbuje leczyć skutki czegoś, czego sam jest przyczyną. A Tusk opowiada o tłustym partyjnym aparatczyku w limuzynie, choć za jego czasów też takich nie brakowało.
System Tuska, niewiele mniej bezwzględny niż Kaczyńskiego, gdy trzeba było trzymać partię za twarz, służył głównie kultywowaniu bezruchu. Zachowywaniu wygodnego status quo. Tusk nawet w sferze obyczajowej nie popychał podczas rządów zmian do przodu (dopiero teraz stał się zwolennikiem aplikowania Polsce nowinek politycznej poprawności). Nie wierzył też w modernizacyjną siłę reform, także liberalnych, choć wciąż uchodził za liberała. Podniesienie wieku emerytalnego było najpoważniejszą, na jaką się odważył, i akurat jej dziś się wypiera.
Pokusa nadużycia
Teraz przybywa do nas jak mgła. Groźna mgła z filmu Johna Carpentera, która ma ukarać Kaczyńskiego i jego ludzi za prawdziwe i domniemane szykany, ale która poza tym wymyka się opisowi, tym bardziej rozliczeniom. Czy zemsta jest sensem jego misji? Słychać przecież, że się do powrotu do Polski nie palił, że go namówili politycy EPP, przede wszystkim niemieccy. Ale nawet jeśli tak, może właśnie w odwecie, choćby za kojarzenie go ze Smoleńskiem, znalazł sens tej wyprawy.
Wieloletnia praca w Unii Europejskiej czegoś z pewnością go nauczyła. Ale pomijając forsowanie paru haseł ideologicznych, brukselska biurokracja bywa szkołą lawirowania, konkluzji nieostatecznych, zastępowania konkretów sloganami. No chyba że Donald Tusk, człowiek bystry i spostrzegawczy, czymś nas zaskoczy.
Kaczyński wierzy z kolei w przebudowę społeczeństwa, ale jak na razie jest bardziej rzecznikiem powstrzymywania rewolucyjnych zmian ideologicznych nadchodzących z Zachodu. Wierzy jednak także w korektę socjalną i kilka jego przedsięwzięć miało skutki korzystne dla uboższych Polaków. Warto podkreślić, że w swojej nadziei pokładanej w silnym państwie narodowym, gwarantującym Polakom tyleż zachowanie tradycji, co rozwój ekonomiczny, bywa archaiczny, ale nie jest koniunkturalny – jego przemówienie na kongresie pochodziło z czasów przed graniem memami. Choć można do woli debatować o używanych przez niego metodach, to jego upór, aby ugniatać sądownictwo jak ciasto, jest i nieskuteczny, i prowadzący do złych skutków. Naraża go to na zarzut budowania dyktatury. Chociaż Polska pozostaje moim zdaniem coraz mocniej psutą, napędzaną przez populizm, ale jednak demokracją.
Tusk szuka odwetu za Smoleńsk. Ale przecież Kaczyński ma pretensję, że nie prowadzono jak należy dochodzeń po katastrofie (a w wersji bardziej spiskowej podejrzewa zmowę Tuska z Putinem). Ich wojna będzie trwała, nie zakończy się pewnie niczym definitywnym, poza odejściem jednego z bohaterów. Można się jej jednak obawiać. Obaj mieli przecież i mają tak wielką władzę, że pokusa jej nadużywania nasuwa się sama. Dotyczy to też Tuska obdarzonego wsparciem potężnych środowisk krajowych i zagranicznych.
Obu panów łączy jeszcze jedno. Są absolutnymi rzecznikami tezy o szkodliwości symetryzmu, sami akceptują partnerstwo jedynie ludzi bezwzględnie w siebie zapatrzonych, jeśli nie podporządkowanych. Tusk dochodził do takiej postawy dłużej niż Kaczyński, ale to właśnie on przywozi nam ofertę świętej wojny, Armagedonu. Polacy są na niego szykowani od lat. Wystarczy jeszcze kilka przemówień.