Najpierw był Brexit. Teraz jest Trump. Jesteśmy świadkami podwójnej katastrofy, Europa powinna zapiąć pasy – przekonuje były szef MSZ Szwecji Carl Bildt. Jak będzie wyglądała polityka zagraniczna nowego prezydenta USA?
Putin zdobył 63 proc. głosów. Nikt się do niego nawet nie zbliżył. On jest wspaniały – mówił Donald Trump w czasie jednego ze swoich wieców w Tampa na Florydzie. Rosyjski prezydent nie był dłużny. To „absolutny lider” wyścigu do Białego Domu – komplementował Trumpa. Do tego „niezwykle utalentowany”. Ktoś, z kim można „wejść w nowy rozdział głębszych relacji Rosja – USA”.
W rzeczy samej obaj politycy mają ze sobą wiele wspólnego. Na moskiewskim osiedlu z wielkiej płyty jego mieszkańcy o Trumpie powiedzieliby „mużyk”, słowiański odpowiednik macho. Nowy prezydent elekt USA jest twardym zawodnikiem. Jak gospodarz Kremla. Lubi broń. Przeklina. Klepie kobiety po tyłku. Woli stek niż brokuły. Od dawna nie było takiej chemii między przywódcą USA i Rosji. Dwa samce alfa, które albo się pozabijają, albo przeciwnie: doskonale ułożą.
W relacjach z Rosją może dojść do czegoś znacznie głębszego niż reset z pierwszej kadencji Baracka Obamy. Zarówno Trump, jak i Putin politykę traktują przez pryzmat stref wpływów. Możemy być świadkami ich nowego podziału. Ze stratą dla Europy Środkowej, w tym Polski. A przede wszystkim kosztem Europy Wschodniej.
Ilu sojuszników ma Polska
Polska polityka zagraniczna i bezpieczeństwa od lat oparta jest na Stanach Zjednoczonych. Po przejęciu władzy przez PiS ważnym jej filarem stał się również sojusz z Wielką Brytanią. I współpraca z Turcją jako silnym państwem południowej flanki NATO i kluczowym graczem w regionie Morza Czarnego.
Pokuśmy się o krótki bilans tego, jak te założenia wyglądają po zwycięstwie Trumpa.
Wielka Brytania powoli wychodzi z Unii Europejskiej. W Turcji po nieudanej próbie zamachu stanu budowana jest nowoczesna dyktatura, a relacje Ankara – Moskwa uległy ociepleniu. Jeśli dodamy do tego ugodowy ton prezydenta elekta USA wobec Rosji, okazuje się, że filary naszej polityki zostały co najmniej mocno rozmyte. Na dodatek europejscy partnerzy są wobec nas sceptyczni. Z Niemcami mamy szorstką przyjaźń. Z Francją – spór o zerwany przetarg na śmigłowce wielozadaniowe Caracal. Komisja Europejska utrzymuje wobec nas tzw. procedurę ochrony państwa prawa. W ciągu roku od objęcia władzy przez PiS okazuje się, że poza poprawnymi stosunkami z kilkoma państwami Europy Środkowej – przede wszystkim podobnie zorientowaną geopolitycznie Rumunią i towarzysko zblatowanymi, lecz prorosyjskimi Węgrami – nie mamy pewnych i niepodważalnych sojuszy. Dwuznaczne są nawet stosunki z Ukrainą.
Dwa dni temu napisaliśmy na łamach DGP tekst o konieczności przemyślenia paradygmatu polskiej polityki bezpieczeństwa. Wskazywaliśmy na prorosyjskich doradców w obozie Donalda Trumpa (ale i Hillary Clinton). Dziś ten problem jest jeszcze bardziej aktualny. Nie możemy się okłamywać, że po zwycięstwie republikanina wszystko pozostanie po staremu. Nie pozostanie. Trump wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie zamierza bezwarunkowo wspierać sojuszników w NATO. Szczególnie tych, którzy wydają mniej niż 2 proc. PKB na siły zbrojne. Z krajów wschodniej flanki Sojuszu taki odsetek na wojsko wydają tylko Polska i Estonia (poza nami USA, Wielka Brytania i Grecja). Potencjalnie zagrożone agresją Litwa, Łotwa czy Rumunia już nie.
Właściwie dziś nie można jednoznacznie odpowiedzieć, czy Trump dotrzyma zobowiązań podjętych przez USA na szczycie Sojuszu w Warszawie. Teoretycznie proces wprowadzania do Polski (i szerzej na wschodnią flankę NATO) wojsk USA został już zapoczątkowany. Wiadomo, gdzie będą rozlokowani żołnierze i w jakiej sile. Rozmieszczenie brygady wojska nie jest jednak procesem skomplikowanym logistycznie. Tak samo jak nie jest nim ściągnięcie tych żołnierzy z powrotem do USA. Potrafię nawet wyobrazić sobie argument uzasadniający rewizję decyzji ze szczytu NATO w Warszawie. Po pierwsze: podejmował ją prezydent na finale swojej drugiej kadencji. Po drugie: zobowiązania wobec paktu są łamane notorycznie przez 22 państwa, które nie finansują własnych sił zbrojnych na odpowiednim poziomie. Taki argument jest trudny do podważenia. Nie można wymagać od biznesowo pojmującego politykę Trumpa stawiania darmowego obiadu. Wszystko w tej materii zależy od uznania najważniejszego gracza w NATO, czyli w tym momencie właśnie jego.
Mityczne 2 proc. nie są jedynym problemem. Najbliższe otoczenie Trumpa ma zupełnie inną mapę zagrożeń dla bezpieczeństwa światowego niż Polska. Jak mówił w jednym z wywiadów dla CNN były szef wywiadu wojskowego USA, a dziś osoba numer jeden od spraw wojska w otoczeniu prezydenta elekta (typowany na przyszłego szefa Pentagonu) gen. Michael Flynn: najważniejszym wyzwaniem jest radykalny islam. Niemal cała kariera wojskowa Flynna związana jest z wojnami w Iraku i Afganistanie. Generał był również szefem wywiadu ISAF, a analizy, które pisał, dotyczyły organizacji rebelianckich i terrorystycznych. W jednym z wystąpień jeszcze jako szef służb specjalnych mówił również o konieczności uczenia szpiegów języków państw, które leżą w pasie wysp wyznaczających amerykańską głębię strategiczną na Pacyfiku. Nie wspominał o zagrożeniach płynących ze strony Rosji.
„Washington Post” i portal Vox.com określają go raczej mianem sympatyka Putina. Generał już po odejściu z wojska regularnie pojawiał się jako komentator w telewizji Russia Today. W 2015 r., w dziesiąte urodziny RT, był gościem specjalnym gali zorganizowanej przez stację. Siedział obok prezydenta Rosji. Wcześniej wygłosił opłacony przez Rosjan wykład na temat bezpieczeństwa międzynarodowego, za co był krytykowany przez amerykańskie media i przedstawicieli administracji USA. Generał Flynn na pewno jest wybitnym oficerem. O ile jego poglądy nie muszą być szkodliwe dla Ameryki, o tyle u polityków Europy Środkowej powinny wywoływać dreszcz. Gdy Trump ambiwalentnie wypowiadał się o obronie krajów bałtyckich, wiceprezydent Joe Biden przekonywał: „Nie bierzcie jego słów serio”. Dziś serio nie można brać co najwyżej zapewnień Bidena. Finlandyzacja krajów bałtyckich, a w skrajnym wypadku rozluźnienie sojuszu wojskowego z Polską są zupełnie realne. Trzeba się z tym liczyć.
Właśnie z tego powodu jednoznacznego sprecyzowania stanowiska wobec polityki bezpieczeństwa USA w Europie domagają się Niemcy. Wczoraj szefowa ministerstwa obrony RFN Ursula von der Leyen najpierw przyznała, że jest w szoku. – Oczywiście, my, Europejczycy, zdajemy sobie sprawę, że Donald Trump zapyta: jaki jest wasz wkład w sojusz? My z kolei chcielibyśmy znać odpowiedź na pytanie: jaki jest stosunek (nowego prezydenta – red.) do sojuszu? Jest wiele pytań, na które trzeba odpowiedzieć – komentowała. Szef komisji spraw zagranicznych Bundestagu Norbert Roettgen mówił, że „z geopolitycznego punktu widzenia znaleźliśmy się w bardzo niepewnej sytuacji”.
Polska wprost przyznaje, że obawia się powtórki sprzed lat, kiedy Amerykanie wycofali się z budowy tarczy antyrakietowej. Minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski mówił wczoraj, że ma nadzieję, że w przypadku decyzji podjętych na lipcowym szczycie NATO w Warszawie „nie dojdzie do jakiegoś zawahania, tak jak osiem lat temu, kiedy prezydent Obama odłożył tarczę antyrakietową”. – Będziemy chcieli uzyskać od Amerykanów potwierdzenie, że decyzje sojusznicze będą realizowane – dodał.
Nowa Jałta dla Ukrainy
Jeszcze mniej pewności może mieć Ukraina. Bo jej sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. Elity polityczne Kijowa w naturalny sposób od początku grały na kontynuację w dyplomacji USA. Można pokusić się o tezę, że aż za bardzo jednoznacznie. Do tego stopnia, że ukraińskie Narodowe Biuro Antykorupcyjne (NABU) wprost zaangażowało się w kampanię Hillary Clinton. Mimo że Ukraina nie jest pierwszoligowym graczem, NABU dysponowało skutecznym narzędziem, by na rywalizację w USA wpłynąć. Były nim dokumenty przejęte przez rewolucjonistów w lutym 2014 r. w podkijowskiej willi Wiktora Janukowycza. Świat mógł się z nich dowiedzieć, że szef kampanii Trumpa pobrał od byłego prezydenta Ukrainy prawie 13 mln dol. Paul Manafort zrezygnował ze stanowiska, mimo że w dokumentach nie było jego podpisu (kwitował pośrednik). Sprawą interesował się osobiście Władimir Putin, który miał – według relacji „Newsweeka” – dopytywać Janukowycza o konkrety w sprawie współpracy z Manafortem. Zamieszanie przycichło. Otoczenie prezydenta elekta zapamiętało jednak, kto brał udział w topieniu jego doradcy.
Analizując wypowiedzi Trumpa na temat Ukrainy, trudno wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Z jednej strony w wywiadzie dla telewizji ABC sugerował możliwość uznania status quo na Krymie (zaakceptowania skutków aneksji). Z drugiej krytykował Baracka Obamę, że markuje pomoc dla Kijowa. Do historii przeszła jego wypowiedź o członkostwie Ukrainy w NATO. – Jeśli wstąpi do sojuszu, cudownie. Jeśli nie, to cudownie – mówił. Majstersztyk żywcem wyjęty z „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza.
Najczarniejszym scenariuszem jest uznanie (nawet dorozumiane) aneksji Krymu, próba rozmywania sankcji wobec Rosji i dążenie do uregulowania konfliktu w Donbasie poprzez federalizację Ukrainy (wprowadzenie do parlamentu ukraińskiego przedstawicieli republik separatystycznych, którzy będą mogli wetować decyzje Kijowa w polityce zagranicznej). Jeszcze do środy był to wariant nierealny. Ale tylko do środy.
Stosunki z Europą
Politycy tradycyjnych partii w Europie Zachodniej jednoznacznie dawali do zrozumienia, że ich faworytem jest Hillary Clinton. W tym sensie Trump startuje właściwie z zerowym zaufaniem. Klimat niechęci nie musi jednak trwać długo. Już na przyszły rok zaplanowano wybory w trzech ważnych krajach: Francji (prezydenckie), Niemczech (parlamentarne, które wyłonią nowego szefa rządu) i Holandii. Te trzy kraje podlegają dokładnie tym samym trendom co USA.
Duże szanse na przejęcie władzy lub znaczne powiększenie liczby mandatów mają ugrupowania uznawane za populistyczne. We Francji do Pałacu Elizejskiego może się wprowadzić liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen, która w rozmowie z „Valeurs Actuelles” uznała, że Trump jest „wolnym od nacisków politykiem” (wczoraj jej współpracownik Florian Philippot tak na Twitterze skomentował wyniki w USA: „Ich świat się rozpadł. Powstaje nasz”). W Niemczech w siłę rośnie antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec. Wczoraj jedna z jej liderek Beatrix von Storch mówiła: „To czytelny sygnał, że obywatele Zachodu chcą jasnej zmiany w polityce”. W Holandii popularnością cieszy się Partia Wolności Gerta Wildersa, który na Twitterze pisał o Trumpie, że „jest dzielnym przywódcą na ciężkie czasy i takich właśnie potrzebuje dziś Ameryka i cały świat”.
W Europie Trump może liczyć na wszystkich tych, którzy są przeciwni imigracji i mają negatywny stosunek do islamu. „Kandydat republikanów jest człowiekiem heroicznym. Cenię ludzi, którzy szczerze wierzą w swoje idee, choćby były one powszechnie niepopularne” – powiedział Matteo Salvini, szef włoskiej separatystycznej Ligi Północnej, który jest też deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Premier Węgier Viktor Orban przekonywał z kolei, że prezydent elekt „to człowiek, który naprawdę wie, jak walczyć z terroryzmem. A przede wszystkim zadeklarował, że zerwie z tą koszmarną amerykańską tradycją eksportowania demokracji. Musimy zacząć cenić regionalną stabilność ponad demokrację”.
Politycy z tej ligi z pewnością znajdą wspólny język z nowym prezydentem USA. Są przeciwni Unii Europejskiej w obecnym kształcie. Przychylnie spoglądają na Rosję. Nie przywiązują szczególnej wagi do problemów bezpieczeństwa Europy Środkowej, a Ukrainę traktują jak balast, który przeszkadza w utrzymywaniu dobrych stosunków z Moskwą.
Chłodno o Trumpie wypowiadają się za to obecni liderzy. Lewicowy premier Włoch Matteo Renzi powiedział, że woli Hillary, ale szanuje werdykt amerykańskiej demokracji. Szef MSZ Niemiec, socjaldemokrata Frank-Walter Steinmeier na krótko przed wyborami określił Hillary nawet jako swoją przyjaciółkę. Socjalistyczny premier Francji Manuel Valls nazwał Trumpa „złym człowiekiem”, a szef MSZ Jean-Marc Ayrault komentował wczoraj, że Francja będzie współpracowała z nowym przywódcą USA, choć nie zna odpowiedzi na pytanie, jak będzie dalej wyglądała współpraca Paryż – Waszyngton w odniesieniu do globalnego ocieplenia, porozumienia z Iranem czy wojny w Syrii. Właściwie pod tymi słowami mógłby podpisać się każdy szef MSZ z Europy.
Najpierw Azja
Największa zmiana może dotyczyć Azji. Nie jest tajemnicą, że nowy prezydent będzie dążył do nałożenia ceł na towary pochodzące z Chin, by chronić amerykański rynek (w 2015 r. Chiny były największym partnerem handlowym USA). Amerykańskie prawo pozwala prezydentowi wprowadzić bez zgody Kongresu 15-proc. stawki celne na 150 dni na towary z kraju, z którym USA mają deficyt w handlu. Jeśli Waszyngton postąpi tak wobec Pekinu, na środki odwetowe nie trzeba będzie długo czekać. Oprócz kwestii handlowych należy spodziewać się również znacznie większej asertywności na Morzu Południowochińskim.
To nie koniec. Prezydent elekt krytykuje też porozumienie Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej o wolnym handlu z 2012 r. Jego zdaniem jego efektem jest likwidacja w USA 100 tys. miejsc pracy. Nowy gospodarz Białego Domu najpewniej zamknie również rynek pracy dla Filipińczyków (35 proc. obywateli tego kraju pracujących za granicą wyjeżdża właśnie do USA). Niemal pewne jest wycofanie się USA z porozumienia o wolnym handlu TPP (Trans-Pacific Partnership), które skupia 12 państw – od Peru po Malezję. Nawet jeśli TPP zostanie ratyfikowane przed odejściem z Białego Domu Baracka Obamy (umowy o wolnym handlu były idée fixe jego prezydentury), nowa głowa państwa może je wypowiedzieć.
Zarówno w Europie, Azji, jak i na Bliskim Wschodzie zwycięstwo Trumpa oznacza wielką nerwowość. Jego prezydentura dla państw położonych na peryferiach, takich jak Polska, oznacza konieczność odpowiedzenia na pytanie: jak w świecie niepewności, niejasnych deklaracji i nieciekawych kandydatur na najważniejsze stanowiska w polityce zagranicznej USA skutecznie chronić bezpieczeństwo narodowe. Po wyborach w USA polityka po raz kolejny przyspiesza. Tym razem na odcinku egzystencjalnym z punktu widzenia Polski. Nie chodzi zresztą tylko o Trumpa. Bo on płynie na ogólnoświatowej fali odchodzenia od polityki centrum, którą miało powstrzymać powszechnie oczekiwane zwycięstwo Hillary Clinton (prognozowali je niemal wszyscy analitycy na świecie). Dwie stabilne anglosaskie demokracje – USA i Wielka Brytania – utrwaliły coś przeciwnego. Trend polityki gniewu. Od wczoraj można uznać, że potowarzyszy nam on jeszcze przez długi czas.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej