Gdyby jakiś współczesny Alexis de Tocqueville pojechał do Ameryki, by wyjaśnić czytelnikom, dlaczego Stany Zjednoczone są najlepszą, najbardziej stabilną, najbardziej trwałą demokracją na świecie, patrząc na kampanię wyborczą A.D. 2016 , nie znalazłby zbyt wielu argumentów na obronę tej tezy. Jeśli w ogóle jakiekolwiek. Oto bowiem o urząd prezydenta walczy dwoje najbardziej niepopularnych kandydatów w historii – pozbawiony krztyny empatii i wyczucia, zapatrzony w siebie miliarder oraz nieszczera i żądna władzy była pierwsza dama.

A w sytuacji, gdy hegemonia Ameryki w świecie słabnie, a kraj określony kiedyś przez Ronalda Reagana jako „imperium zła” znów zasługuje na to miano, głównymi tematami kampanii wyborczej są to, czy ów miliarder molestował seksualnie kobiety, czy od jego wulgarnych wypowiedzi na temat kobiet gorszy jest domniemany gwałt, którego przed laty dopuścił się małżonek jego konkurentki, czy unikał płacenia podatków, co było w e-mailach wysyłanych przez ową byłą pierwszą damę – wówczas sekretarz stanu – z prywatnego serwera i dlaczego nie może ona wyjaśnić całej sprawy w przekonujący sposób.

A także czy darczyńcy jej fundacji zyskiwali specjalne względy u niej jako sekretarz stanu, wreszcie to, czy pierwszy z kandydatów jest wystarczająco zdrowy psychicznie, a druga – wystarczająco zdrowa fizycznie, by przewodzić najpotężniejszemu (wciąż) państwu świata. Z kolei tamto imperium zła pojawia się w kampanii nie w kontekście, jak je zatrzymać, tylko czy próbuje ono – poprzez hakerów, tajne służby i podrzucane afery – wpłynąć na wynik wyborów.

To, że kampania będzie ostra i bezpardonowa, było jasne od momentu, gdy tylko poznaliśmy zestaw kandydatów. I Hillary Clinton, i Donald Trump wyjątkowo nie lubią przegrywać, a obydwoje mają na swoim koncie tyle niewyjaśnionych spraw, że wzajemne szukanie haków przez sztaby jest stosunkowo proste. Ale na początkowym etapie tegorocznej kampanii przynajmniej udawano, że jest merytoryczna. Pomysły Trumpa typu budowa muru na granicy z Meksykiem czy wypowiedzenie układu NAFTA może były mało realne i niezbyt sensowne, ale ważne, że w ogóle były. W ostatnich kilku dniach debata zeszła na poziom organów seksualnych i tego, czy molestowanie faktycznie miało miejsce, czy też te oskarżenia są sfabrykowane. Na tym tle program Clinton wypada spójnie i rozsądnie, choć też nie on jest w centrum uwagi, lecz nieszczęsna afera e-mailowa i niejasności wokół fundacji Clintonów. Poziom tegorocznej kampanii świetnie oddaje niedawny sondaż Pew Research Center, w którym zapytano wyborców obu kandydatów o główny powód ich poparcia. Badani nie mówili o lepszych pomysłach na Amerykę, o wiarygodności czy uczciwości pretendentów. W obu przypadkach najczęściej wymieniana odpowiedź była analogiczna – w przypadku wyborców Clinton brzmiała ona: „Bo nie jest Donaldem Trumpem”, wśród zwolenników Trumpa: „Bo nie jest Hillary Clinton”.

Takie odpowiedzi oraz obniżający się poziom debaty nie świadczą najlepiej o kondycji demokracji w Ameryce i z pewnością obie partie będą musiały to przemyśleć. Dotyczy to zwłaszcza republikanów, którzy – nawet gdyby Trump wygrał 8 listopada – wyjdą z tej kampanii podzieleni i bardzo zniszczeni wizerunkowo. Od dawna się tak nie zdarzało, by prominentni politycy którejś z partii uważali, że ich własny kandydat jest tak zły, że lepiej głosować na rywala. Ani nie było przypadku, by na niecały miesiąc przed wyborami zastanawiać się, czy da się odebrać kandydatowi zdobytą w prawyborach nominację. Z pewnością przed następnymi wyborami będą musieli się zastanowić nad sposobem wyłaniania kandydata na prezydenta, by nie powtórzyła się sytuacja, że zostaje nim ktoś, czyje poglądy i sposób postępowania są w poważnej sprzeczności z wartościami partii. Ale nie brak też opinii, że tegoroczne wybory są końcem Partii Republikańskiej, przynajmniej w jej dotychczasowym kształcie. Albo się ona przekształci w populistyczne ugrupowanie sięgające po istotną część elektoratu Trumpa, czyli słabiej wykształconych, słabo zarabiających białych, albo wręcz się rozpadnie. Ale wbrew pozorom demokraci też mają podobny problem, choć może troszkę mniejszy. Duże poparcie w prawyborach dla socjalisty Berniego Sandersa pokazuje, że partyjny establishment jest podobnie oderwany od sporej części wyborców i ten problem może narastać.

Wybór George’a W. Busha w 200 0 r . dawał nadzieję, że do amerykańskiej polityki powrócą takie wartości, jak: szczerość, uczciwość, prostolinijność, które zniknęły w czasie rozporkowej afery jego poprzednika. Bill Clinton przecież o mały włos nie został usunięty ze stanowiska z powodu krzywoprzysięstwa w związku z romansem, w który się wdał. Osiem lat później nadzieje z Barackiem Obamą były jeszcze większe – liczono, że młody prezydent, na dodatek pierwszy w historii czarnoskóry, poprawi fatalny wizerunek USA w świecie, który pozostał po Bushu, że zakończy konflikty zbrojne, że Ameryka będzie emanowała w świecie pozytywną energią. W obu przypadkach te oczekiwania raczej się nie ziściły. I Clinton, i Trump nie dają żadnych nadziei na to, że przyniosą wielką odmianę na lepsze, że ich zwycięstwo będzie jakimś nowym początkiem. Clinton nawet u wyborców demokratów nie budzi większych emocji i nawet przez nich nie jest postrzegana jako osoba krystalicznie uczciwa i wiarygodna. Trump – owszem, obiecuje, że ponownie uczyni Amerykę wielką, ale ta wizja – zresztą mało konkretna – też nie porywa większości Amerykanów. Oczekiwania obniżyły się stosownie do poziomu debaty w kampanii. Główną nadzieją większości Amerykanów dziś jest to, że przez najbliższe cztery lata nie będzie rządził ktoś jeszcze gorszy niż ich własny kandydat.

O urząd prezydenta walczy dwoje najbardziej niepopularnych kandydatów w historii: pozbawiony empatii i wyczucia, zapatrzony w siebie miliarder oraz nieszczera i żądna władzy była pierwsza dama