Przez chwilę wydawało się, że jest blisko, że już go mają, że po tylu latach niepowodzeń wreszcie go dopadli. Ale znów nic z tego, przynajmniej na razie. Złoty pociąg się wymknął. Co nie położyło kresu marzeniom o skarbach
Najpierw wycięli chwasty i wykarczowali krzaki. Potem na nasyp wjechała koparka. Powoli wgryzała się w ziemię, metr po metrze. Piach, glina, żwir, kamienie. Ciężarówki jeździły w tę i z powrotem. Każdy centymetr wybranej ziemi przybliżał ich do celu.
Wiedzieli, czego szukają. Kilka miesięcy wcześniej zbadali teren georadarem. Znają się na tym, prowadzą firmę specjalizującą się w takich badaniach. Wyniki poddali obróbce programem komputerowym, uzyskali dokładny obraz tego, co znajduje się pod ziemią nasypu i pozbyli się wątpliwości.
To właśnie po tych badaniach Piotr Koper i Andreas Richter, dwaj poszukiwacze z Wałbrzycha, zelektryzowali pół Europy informacją o znalezieniu złotego pociągu.
Po nich sprawdzali ten teren inni, w tym specjaliści z Akademii Górniczo-Hutniczej. Pociągu nie stwierdzili, ale w najmniejszym stopniu nie zachwiało to pewności Kopra i Richtera. Zdobyli stosowne pozwolenia, zaczęli kopać. Od początku wiedzieli, że to technicznie i logistycznie skomplikowana operacja, ale byli przekonani, że to jedyna droga, by ostatecznie dowieść swoich racji.
Założyli, że na głębokości sześciu metrów łycha koparki dokopie się do górnej części zasypanego tunelu. Zamiast tego uderzyła w twardą skałę. W dodatku o dużej zawartości żelaza, co mogło zafałszować wyniki ich badań. Ale i to niczego nie zmieniło. Wciąż twierdzą, że pociąg jest, tyle że głębiej, niż myśleli.
Utwierdzają ich w tym przekonaniu nie tylko badania. Od momentu gdy ogłosili znalezienie pociągu, skontaktowało się z nimi wiele osób, które potwierdzają, że w miejscu, w którym kopią, Niemcy coś ukryli. Każda z tych relacji jest cenna, choć z najcenniejszą zapoznali się już znacznie wcześniej.
Bo najważniejsze jest to, co mówi Tadeusz Słowikowski.
W poszukiwaniu blizny
Słowikowski od zawsze powtarza, że dopóki będzie żył, będzie się mścił na Niemcach. Za matkę, która zginęła w Oświęcimiu.
On sam, będąc w czasie wojny chłopcem, pracował u bauera, od którego krzywdy wielkiej nie doznał, więc przyznaje, że są i dobrzy Niemcy. Ale jeśli można odkryć coś, co ukryli, nie odpuści, znajdzie. A już na pewno nie daruje im złotego pociągu.
Legendarny skład rozpalał wyobraźnię Słowikowskiego od chwili, kiedy po raz pierwszy o nim usłyszał. A było to tuż po wojnie, gdy próbował uciec z Polski do Francji. Nie udało się – złapali go, przewieźli do Drezna. Tam poznał Niemca, który na przełomie 1944 i 1945 roku pełnił służbę w Wałbrzychu. Pilnował jeńców pracujących przy torach kolejowych, gdzieś między Świebodzicami a Szczawienkiem, wtedy małą wsią, dzisiaj dzielnicą Wałbrzycha. Niemiec opowiedział mu, że w tych złych czasach był świadkiem, jak więźniowie wyjeżdżali do pracy i już z niej nie wracali. Bez śladu ginęli też pilnujący ich niemieccy strażnicy. Dla wszystkich było oczywiste, że na tym odcinku – o długości mniej więcej 8,5 kilometra – mają miejsce ściśle tajne operacje. Wspomniał o złotym pociągu.
W 1955 roku Słowikowski trafił do wałbrzyskiej kopalni. Ze względu na znajomość języka przydzielono go do pracy z grupą Niemców. Przez lata zakolegował się z nimi, zdobył ich zaufanie, a oni, po szychcie, kiedy piwem przepłukiwali w knajpie gardła, opowiadali mu o innych, równie tajemniczych działaniach. To wszystko sprawiło, że nabył przekonania o istnieniu w okolicy Wałbrzycha podziemnej sieci tuneli. I że to właśnie w tych tunelach Niemcy ukryli złoty pociąg.
Wtedy wiedział już, że to jeden z pociągów, którym Niemcy zamierzali wywieźć z Wrocławia to, co najcenniejsze. Wiedział, że składał się z 12 wagonów wypełnionych metalowymi i drewnianymi skrzyniami, w których miały znajdować się kosztowności i złoto, m.in. z depozytów wrocławskich banków. Wiedział, że pociąg wyjechał z Wrocławia, dojechał do Świebodzic, skąd wyruszył w drogę do Wałbrzycha, ale nigdy tam nie dotarł. Słyszał, że na tym właśnie odcinku niemiecka obsługa pociągu została zamordowana i zastąpiona esesmanami i że od tej pory ślad po pociągu zaginął.
Po latach zgromadził o nim imponującą wiedzę. Wiedział prawie wszystko. Nie wiedział tylko, gdzie jest. Gdy w 1972 roku z powodu pylicy przechodzi na rentę, bez reszty poświęca się jego poszukiwaniom.
Nie ukrywa, że w latach 70. sam zgłosił się do Urzędu Bezpieczeństwa i zaoferował, że będzie próbował rozwiązać tajemnice związane z drugą wojną światową. Czuł, że właśnie tak powinien postąpić, liczył na wsparcie, pomoc, bez której, wydawało mu się, nie da rady odszukać tego, co ukryte. Z pomocą bywało różnie, bo gdy wpadła mu w ręce mapa, na której zaznaczone były wejścia do tajnych tuneli, UB natychmiast mu ją zarekwirowało. Na szczęście zaraz po powrocie do domu naniósł te punkty na własną mapę, co później pomogło mu w zlokalizowaniu wejścia do tunelu.
Najwięcej czasu i sił poświęca na badanie 8,5-kilometrowego odcinka, o którym słyszał od Niemca w Dreźnie. Szuka w ziemi anomalii, bo ziemia jak skóra, skaleczona zaleczy się, ale blizna zostaje. Wyniki badań porównuje z mapami i relacjami ludzi. Odnajduje człowieka, który 5 maja 1945 roku, kiedy Niemcy nakazali mieszkańcom Wałbrzycha zasłonić wszystkie okna, mieszkał niedaleko kolejowych torów i zza zasłonki widział przejeżdżający pociąg. To mógł być właśnie ten, złoty.
Po latach dochodzi do wniosku, że wjazd do tunelu, w którym może być ukryty pociąg, znajduje się na 65. kilometrze trasy – w newralgicznym punkcie Wałbrzycha, metr od torów kolejowych, pod wiaduktem, którym dziennie przejeżdża 20 tysięcy samochodów, obok strefy ekonomicznej, w której pracuje siedem tysięcy ludzi.
Niemal dokładnie w tym samym miejscu szukają dziś pociągu Piotr Koper i Andreas Richter.
Skarbiec pod stopami
Takich Słowikowskich, Koprów czy Richterów jest na Dolnym Śląsku wielu. Ludzie żyją tu w przekonaniu, że ziemia, po której chodzą, to wielki skarbiec. Że Niemcy pod koniec wojny pochowali w niej swój dobytek, bo chociaż wycofywali się w pośpiechu, to zarazem w przekonaniu, że wyjeżdżają tylko na chwilę, najwyżej na tydzień, miesiąc, może dwa. Nie mieli wątpliwości, że nawet jeśli wojnę przegrają, to Dolny Śląsk pozostanie niemiecki, więc po co wszystko ze sobą wozić, jeśli za chwilę i tak tu wrócą. Zakopywali co się dało, a teraz wystarczy wbić łopatę, żeby się do tego dobrać.
Słowikowski opowiada, jak w latach 80., po serii artykułów w Trybunie Ludu, przychodzili do niego ludzie i opowiadali historie związane z poniemieckim majątkiem. We wszystkich tych opowieściach ważną rolę grają tunele. Góry Stołowe pocięte są sztolniach po starych kopalniach, pełne są też naturalnych jaskiń i grot, bo to góry wapienne, miękkie, wody rzeźbią w nich z łatwością. Wymarzony teren do ukrywania.
To dlatego kolejne informacje o pociągu elektryzują. Poszukiwacze uaktywniają się, ruszają na łowy. Po informacji Kopra i Richtera zgłoszenia o kolejnych odkryciach sypnęły się jak z rękawa. Duża w tym zasługa nowych przepisów, które obowiązują od ubiegłego roku. Zgodnie z nimi, nawet jeśli po znalezisko zgłosi się jego właściciel, znalazcy przysługuje dziesięć procent. Więc wszyscy zgłaszają, czemu nie, warto spróbować. Czasami na wszelki wypadek, żeby nikt ich nie uprzedził:
„Mając na uwadze treść ustawy z dnia 20 lutego 2015 roku o rzeczach znalezionych oraz ustawy z dnia 23 lipca 2003 roku o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami niniejszym zgłaszam dokonane w dniach 12 i 13 września następujących znalezisk położonych wzdłuż linii kolejowej przebiegającej od stacji kolejowej Wałbrzych Miasto do stacji Świebodzice, w postaci zasypanego tunelu lub pomieszczenia o nieznanym dokładnie przebiegu i układzie, mogącego zawierać ruchomości (...), do którego zasypany wjazd znajduje się w miejscu oznaczonym na załączniku nr 1 (...)”.
Ale chociaż gorączka złota ogarnia tak wielu, o spektakularnych odkryciach nie słychać. Lata płyną, a wielkich znalezisk nie ma. Coś tam zawsze się trafi, ale zamiast trzystu ton złota w pociągu, jakieś słoiczki z monetami, zamiast podziemnego miasta – tunele i wyrobiska. Niby ciekawe, niby coś, ale nie to, na co wszyscy czekają, o czym marzą.
Podziemne miasto
Jedni działają w pojedynkę, inni zrzeszają się w stowarzyszenia i grupy badawcze. Jedni liczą na szybki i łatwy zarobek, inni na rozwiązanie historycznych tajemnic. Powstają kolejne książki i filmy, pojawiają się nowe teorie i wyjaśnienia.
„Riese. Tajemnice wykute w skale” to trwający ponad godzinę film, w którym dziennikarz Piotr Załuski dowodzi, że kiedy po przegranej bitwie pod Kurskiem Hitler szukał dla siebie i swoich współpracowników bezpiecznego miejsca na kwaterę główną, jego wybór padł na Dolny Śląsk. Podjęto decyzję, że na kwaterę złoży się sześć połączonych ze sobą tunelami obiektów w Górach Sowich. Kompleks nazwano Riese – Olbrzym. Obiekty miały pomieścić blisko trzydzieści tysięcy współpracowników Hitlera.
Największy z nich znajduje się w masywie góry Włodarz. Krzysztof Szpakowski, twórca kompleksu muzealno-turystycznego „Włodarz”, mówi tak: – Niemcy po pierwszej wojnie światowej mieli zakaz zbrojenia się. Wszystkie fabryki broni ukrywali więc pod ziemią albo oficjalnie produkowali traktory, do których całkiem przypadkowo pasowały wieżyczki czołgów. Góry Sowie z racji struktury, wieku i licznych starych, nieczynnych już kopalń, nadawały się świetnie do wykorzystania na tajne fabryki czy laboratoria.
Tłumaczy, że prace nad rakietami V były tajne i oznaczone symbolem „tajności” S2. Riese miało symbol S3, a projekt, nad którym pracowano w fabryce Nobel Dynamit AG w Ludwikowicach, u stóp góry Włodarz, najwyższy z nich – S4. Szpakowski jest przekonany, że pracowano tam nad bombą atomową – ostatnią nadzieją Hitlera na zwycięstwo w wojnie.
W filmie Załuskiego jest informacja o dokumentach, według których dopiero wiosną 1945 roku Niemcy podjęli decyzję, by produkcję amunicji i broni przenieść pod ziemię, do obiektów Riese. Potwierdza to tezę, że wcześniej obiekty te służyły Niemcom jako miejsce dowodzenia i pracy naukowej.
Tak czy inaczej Szpakowski, który oprowadza turystów po udostępnionej części kompleksu, jest przekonany, że Włodarz kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic. Może nawet całe podziemne miasto z potężnym schronem atomowym dla najbliższych współpracowników Hitlera. Szuka go, ale o nowe odkrycia nie jest łatwo. Ostatnio wykonał kilka odwiertów i mimo wcześniejszych badań georadarami niczego nie znalazł. Więc „może” wciąż przeważa nad „jest”.
Podziemny dworzec kolejowy
Magdalena Woch, specjalista ds. turystyki i kultury w Zamku Książ, mówi, że zamek uważany jest za siódmy obiekt Riese. Z dokumentów wynika, że decyzja o tym, by zamek pełnił rolę siedziby Hitlera, Goeringa i trzech innych jego feldmarszałków zapadła na początku 1943 roku. Rok później, czyli na początku 1944 roku rozpoczęto przebudowę, by dostosować go do potrzeb wodza. Prace trwają aż do połowy lutego 1945. Wtedy z Książa odchodzi ostatni transport więźniów pracujących przy przebudowie.
W ocalałych dokumentach zachował się raport Fichtego, ostatniego kasztelana zamku, w którym pisze on, że jeszcze w marcu przywieziono do zamku meble dla Adolfa i trzy tysiące butelek wina. Podobno na początku maja 1945 roku do zamku przywieziono grupę więźniów z Cieplic, która nigdy zamku już nie opuściła. Nie wiadomo co się z nimi stało. Są hipotezy, które sugerują, że zamurowano ich żywcem w zamkowych podziemiach.
W zamku dostępne są dziś dwa podziemne poziomy: 15 i 50 (piętnaście i pięćdziesiąt metrów poniżej dziedzińca). To sale i korytarze wykute w skale góry, na której stoi zamek. Mają łączną powierzchnię 3200 metrów kwadratowych, kubaturę 13 tys. metrów sześciennych. Istnieje raport, według którego podczas przeróbek w zamku w latach 1944–1945 zużyto tyle betonu, że wystarczyłoby do wybetonowania dwa razy większych pomieszczeń. To potwierdzałoby informacje, które od lat krążą, że pod dwoma odkrytymi poziomami znajduje się trzeci – 75 metrów pod zamkiem. I że prawdopodobnie jest to stacja kolejowa, która miała pozwolić Hitlerowi bezpiecznie podróżować do zamku. Bezpiecznie, znaczy pod ziemią.
Marzenia umierają ostatnie
Słowikowski jest o istnieniu dworca przekonany. Jak i o istnieniu tuneli, które miały do niego prowadzić. To właśnie w jednym z nich ma stać złoty pociąg. Jego zdaniem właśnie w tym, którego szukają Koper i Richter.
Tyle że źle się do tego szukania zabierają, złą przyjęli strategię. Słowikowski retorycznie pyta, czy do domu wchodzi się przez dach, czy przez drzwi? Oczywiście, że przez drzwi, odpowiada sam sobie, więc dlaczego oni próbują wejść do tunelu przez dach? Zamiast przebijać się przez metry ziemi i skał, trzeba znaleźć wejście do tunelu. Złotego pociągu nie przetransportował tu śmigłowiec, dotarł na szynach i po szynach wjechał do tunelu. Trzeba go więc szukać z poziomu torowiska – z boku, a nie z góry.
Ale to nie takie proste. Koper mówi, że trafił im się trudny teren: nasyp między dwoma torowiskami, nad nasypem linia wysokiego napięcia, obok czynna linia kolejowa, więc niektórych prac nie da się wykonać.
Na razie się nie udało. Ale to nic. Przerwali pracę tylko po to, by lepiej się przygotować. Wydrukowali trochę cegiełek, ale wielkich pieniędzy z tego nie było, zaledwie kilka tysięcy złotych. Kropla w morzu. Dzięki tej akcji przekonali się jednak, że są ludzie, którzy w nich wierzą, którzy im ufają, trzymają za nich kciuki. Więc będą szukać dalej, również dla nich. Bo gdyby okazało się, że pociąg jest, to by znaczyło, że nie wszystko jeszcze stracone. Że może jest też podziemny dworzec i schron atomowy. Może są te wszystkie pochowane w ziemi skarby, wszystko, o czym marzyli i marzą. Może wystarczy tylko lepiej szukać.
Rzecz w tym, że sami nie wiedzą, czy pociąg, który dostrzegli na georadarze, to złoty pociąg. Skłaniają się raczej ku tezie, że to pociąg z niemiecką bronią, prawdopodobnie czołgami. W zgłoszeniu znaleziska napisali o złocie i kosztownościach, bo gdyby okazało się, że jednak tam są, nie chcą mieć kłopotu ze znaleźnym. Ale niewykluczone, że rację ma Słowikowski, który upiera się, że ten złoty jest wprawdzie w tunelu, ale głębiej, dalej. Kto wie?
W tej historii niewiele jest pewników. Ale jedno jest pewne. To, że od pierwszej informacji o znalezieniu pociągu Wałbrzych wciąż trafia na czołówki gazet i do telewizyjnych serwisów informacyjnych. Pełno go w radiu i internecie. Wizerunkowa kampania reklamowa o takim zasięgu kosztowałaby miasto kilkaset tysięcy złotych, Koper mówi nawet o kwocie przekraczającej pół miliarda. Więc nawet jeśli złotego pociągu nie uda się odkryć, Wałbrzych już zrobił na nim interes. Złoty interes.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej