Ósmego listopada Amerykanie będą wybierać nie tylko nowego prezydenta, lecz także senatorów i członków Izby Reprezentantów. Choć wybory do Kongresu pozostają w cieniu wyścigu do Białego Domu, od ich wyników zależeć będzie to, jakie możliwości działania faktycznie będzie mieć nowy
prezydent.
Barack Obama tylko przez pierwsze dwa lata urzędowania miał tak komfortową sytuację, że jego Partia Demokratyczna dysponowała większością w obu izbach Kongresu. W 2010 r. republikanie wygrali wybory do Izby Reprezentantów, w której większość mają do dziś, a przed dwoma laty przejęli ją także w Senacie. Mając przeciw sobie najpierw jedną, a później obie izby Kongresu, Obama nie miał szans na przeforsowanie swoich inicjatyw, stąd też dorobek legislacyjny obecnego prezydenta jest raczej skromny. A ponieważ amerykańska
polityka staje się coraz bardziej spolaryzowana i coraz trudniej osiągnąć kompromis w kluczowych sprawach, nowemu prezydentowi nie będzie łatwo. Szczególnie że i Hillary Clinton, i Donald Trump budzą sporo negatywnych emocji i ta partia, która przegra wybory prezydenckie, z pewnością będzie robiła wszystko, by na każdym kroku blokować inicjatywy Białego Domu.
Do obsadzenia jest cały 435-osobowy skład Izby Reprezentantów (kongresmani wybierani są na dwuletnią kadencję) oraz 34 mandaty senatorskie (co dwa lata na sześcioletnią kadencję wybierana jest jedna trzecia składu). Obecnie republikanie mają 247 miejsc w Izbie Reprezentantów, co jest ich największą przewagą od kilkudziesięciu lat, oraz 54 miejsca w Senacie. Ale spośród tych 34 mandatów, o które toczy się walka, 24 obsadzone są obecnie przez republikanów, a tylko 10 przez demokratów, czyli to ci pierwsi mają więcej do stracenia.
W wyborach do Kongresu, podobnie jak w prezydenckich, wynik w większości okręgów jest niemal pewny – wiadomo, że niektóre stany niemal zawsze głosują na demokratów, a inne na republikanów, zatem faktyczna walka toczy się w kilku – kilkunastu, w których poparcie dla obu partii jest wyrównane. Według amerykańskich ośrodków badań opinii publicznej w wyborach do Izby Reprezentantów takich okręgów jest maksymalnie 60, a w tych do Senatu – maksymalnie 17. W przypadku pozostałych z dużym prawdopodobieństwem już teraz można wskazać zwycięzcę.
W związku z tymi prognozami republikanie mają podwójny powód do niepokoju. Po pierwsze, to oni mają dziś zdecydowaną większość tych mandatów, o które toczy się realna walka – 48 w Izbie Reprezentantów wobec 12 w posiadaniu demokratów oraz 15 w Senacie wobec dwóch zajmowanych obecnie przez demokratów. Drugim powodem jest Donald Trump, który wyraźnie zwiększa w tych wyborach czynnik nieprzewidywalności. Nowojorski miliarder może przegrać w kilku tradycyjnie republikańskich stanach, jak np. Georgia czy Arizona, więc w wyborach do Kongresu niespodzianki tym bardziej są możliwe. Część republikańskich kandydatów do Senatu i Izby Reprezentantów zresztą dystansuje się trochę od Trumpa, obawiając się, że tak kontrowersyjny kandydat może im zaszkodzić.
Nawet jeśli Trump zacznie znów dołować w sondażach (a teraz akurat nadrabia dystans do Clinton), nie jest możliwe, by republikanie przegrali wszystkie mandaty, gdzie szanse obu partii są wyrównane. Sondaże wskazują, że w Izbie Reprezentantów stracą na rzecz demokratów pięć – sześć mandatów (a jeden zyskają), a w przypadku 10–12 jest remis. To by oznaczało, że raczej utrzymają większość, choć będzie ona mocno zredukowana. Gorzej z ich punktu widzenia wygląda sytuacja w Senacie – spośród 15 miejsc, których bronią, w ośmiu im się to raczej uda, dwa zapewne przegrają. W pięciu pozostałych sprawa wisi na włosku i żeby nadal mieli większość, musieliby – co mało prawdopodobne – wygrać w czterech z nich. Najbardziej realny scenariusz jest taki, że jedna partia zdobędzie większość w jednej izbie, druga w drugiej, czyli niezależnie od tego, kto zostanie prezydentem, będą go czekały ciężkie przeprawy z Kongresem.