Molier, francuski XVII-wieczny komediopisarz, mawiał „Profesja hipokryty przynosi wspaniałe korzyści”. Dzisiaj można dodać: nikt nie opanował jej tak idealnie jak politycy. Mistrzowie kłamstwa, manipulacji i wbijania noża w plecy. Problem w tym, że sami im na to pozwoliliśmy.
W annałach nowoczesnej hipokryzji złotymi zgłoskami zapisze się na pewno były amerykański prezydent Bill Clinton. Szczególnie że dzisiaj jest przykładnym mężem, ba nawet „mężem swojej żony” Hillary, która krok po kroku przybliża się do oficjalnej nominacji Partii Demokratycznej w tegorocznych wyborach prezydenckich. – Nie miałem stosunków seksualnych z tą kobietą – mówił o związku z Moniką Lewinsky. Czy nie miał? Jeśli zastosować pełną, oficjalną definicję stosunku seksualnego, to prawdopodobnie nie miał. Ale jeśli trochę ją rozszerzyć i złagodzić, to kwestia ta jest już bardziej otwarta – po romansie z prezydentem Lewinsky zostawiła sobie na pamiątkę niebieską sukienkę ze śladami jego nasienia. Seks zatem był czy nie?
Tak czy inaczej, nazywając najsłynniejszą wciąż stażystkę świata „tą kobietą”, jednoznacznie sugerował, że nic ich nie łączyło na płaszczyźnie intymnej. Kłamał, świadomie zapędzał się w hipokryzję. Jeśli taki przykład wychodzi od najpotężniejszego polityka świata, inni – znacznie mniejszego kalibru – mogą tę postawę jedynie twórczo rozwijać. W polskich warunkach wychodzi im to wybitnie dobrze.
Udawanie
Hipokryzję, zwaną również dość celnie obłudą, można objaśniać na różne sposoby. Słowo formalnie wywodzi się z greckiego hypokrisis i oznacza w tłumaczeniu udawanie. Pierwszą grupą społeczną, która w praktyce oswoiła hipokryzję, byli starożytni faryzeusze, jedno z żydowskich stronnictw religijno-politycznych, znane z licznych fragmentów w Ewangeliach. Krytykowano ich za formalizm, egocentryzm i zły elitaryzm oraz obłudę. Jako uczeni w Piśmie (specjaliści interpretujący starożytne prawo) narzucali innym przepisy, których sami nie przestrzegali wcale lub jedynie pozornie, na pokaz. Stąd też wywodzi się współczesne określenie faryzeizmu. Między nim a hipokryzją stawiamy dzisiaj znak równości.
Słownikowa definicja uznaje hipokryzję za „zachowanie lub sposób myślenia i działania charakteryzujący się niespójnością stosowanych zasad moralnych. Udawanie serdeczności, szlachetności, religijności, zazwyczaj po to, by wprowadzić kogoś w błąd co do swych rzeczywistych intencji i czerpać z tego własne korzyści”. Hipokryzja jest również „stałą cechą ludzkich społeczeństw. Wynika z jednej strony z konfliktu między indywidualnym interesem poszczególnych osób i normami moralnymi panującymi w danym społeczeństwie, a z drugiej strony z konfliktu między normami obyczajowymi i moralnymi”.
Znany włoski franciszkanin ojciec Raniero Cantalamessa, autor czterech homilii wielkopostnych wygłoszonych w 2007 r. do papieża Benedykta XVI, jest zdania, że hipokryzja, chociaż z katolickiego punktu widzenia jest grzechem, uznawana jest równocześnie przez różne światowe kultury za defekt moralny. Ale we współczesnym świecie, jak podaje serwis Katolik.pl, jest milcząco akceptowana jako rodzaj „przywary koniecznej” lub „zła koniecznego”, którego nie można w żaden sposób uniknąć. Według Cantalamessy „w pewnych kręgach społecznych hipokryzja jest tak szeroko rozpowszechniona, iż uważana jest za coś zupełnie normalnego i jedynie nieliczni dostrzegają w niej coś złego. Mamy również konkretne formy politycznej hipokryzji w większości naszych lokalnych społeczności, które przy jej użyciu osiągają polityczne cele kosztem innych wspólnot, zwłaszcza kosztem konkurentów politycznych”.
Biorąc to pod uwagę, nie należy się dziwić, że politycy, w tym polscy, choć bycie hipokrytą to nie tylko immanentna polska cecha polityczna, specjalizują się we wchodzeniu na szczyty fałszu. To, co raz powiedziane, ma znaczenie jedynie w określonych, dość często wąskich okolicznościach, jeśli one się zmienią, to, co było czarne, może być białe lub odwrotnie. Deklaracje, zapowiedzi i plany są rzucane jak słowa na wiatr, są niemal zawsze pozbawione znaczenia, opieranie się na nich i branie ich za dobrą monetę przez wyborców jest bezcelowe. Bo słowa polityków są zwykle zupełnie inne niż działania realizowane po nich. Jest to wszystko o tyle spójne, że obłuda jest dla polityka tym, czym comiesięczna dieta dla posła – oczywistością i niepodważalnością. Tak mocno weszła już im w krew, że gdy zdarzy się jakiś „świeżak” mówiący za dużo i zbyt szczerze, szybko zyskuje łatkę niegroźnego idioty. Więc po co mu taki bagaż na wiele lat?
Punkt widzenia
„Jeżeli dziś ktoś się skarży na to, co się dzieje w Sejmie, to naprawdę albo nie zna faktów, albo jest po prostu hipokrytą” – mówił ostatnio w wywiadzie prezes PiS Jarosław Kaczyński. O co chodzi? Otóż opozycja, według prezesa, jest dzisiaj traktowana znacznie lepiej niż za czasów poprzedniego rządu PO-PSL. Obecny marszałek Sejmu rzadko odbiera posłom głos. Wcześniej, według Kaczyńskiego, było inaczej, nawet jemu „bardzo często wyłączano mikrofon”. Tygodnik „Polityka” zadał sobie trud dokładnego sprawdzenia, ile razy w poprzedniej kadencji Sejmu Kaczyńskiemu odebrano głos, gdy przemawiał w Sejmie. Okazało się, że... ani razu. Prezes wchodził na mównicę 51 razy, zwykle przekraczał dopuszczalny czas wystąpienia, a mimo to – jak podają sejmowe stenogramy – marszałkowie z PO, np. Ewa Kopacz, cierpliwie informowali go, że przekroczył czas i powinien już skończyć. Kto tu zatem jest hipokrytą?
Ale żeby była jasność – dla równowagi – skrajnym hipokrytą okazał się również Donald Tusk. Co najmniej dwukrotnie. Choć przykładów politycznego wyrachowania, obłudy i manipulacji akurat w jego przypadku można by znaleźć bez liku. Skupmy się tylko na najbardziej dobitnych. Tak się składa, że dotykają gospodarki. Pierwsza fałszywa obietnica, właściwie nierealna już w chwili składania, dotyczyła podatków. Dzięki zwycięstwie i rządom Platformy Obywatelskiej mieliśmy wszyscy odprowadzać do państwowego sejfu daniny niskie, proste i jedynie konieczne. W końcu obiecywali to liberałowie, zwolennicy ograniczenia „opresyjnych” funkcji państwa i pobudzania „energii Polaków”.
Podatek 3x15 proc. przestał być jednak obowiązującą doktryną niemal pierwszego dnia po wyborach. Oficjalnie z powodu PSL, który kręcił nosem na takie rozwiązanie, a ponieważ ludowcy w kampanii 2007 roku go nie obiecywali, kiedy postawili minimalny opór, Tusk zasłonił się koalicjantem i stwierdził, że on i PO bardzo by chcieli, no ale PSL nie pozwoli, więc „na razie” tę potrzebną Polsce zmianę trzeba będzie zawiesić. Ale sam siebie Tusk przeszedł dopiero później, bredząc, że jest „dzisiaj trochę socjaldemokratą”, co było oczywiście wygodne – choć zapewne fałszywe, bo jego poglądy jak u Talleyranda zależą bardziej od pogody niż od stałych punktów odniesienia, wychowania i doświadczeń życiowych – zdecydował się na krok zabójczy dla każdego liberała, czyli podniesienie VAT z 22 na 23 proc. Osiągnął nim polski Mount Everest politycznej hipokryzji, przez co PO na tyle sromotnie przegrała wybory, że zastąpiła ją po raz pierwszy od 1989 r. jedna partia mająca samodzielną większość sejmową.
Dodatkowo warto też pamiętać, że w 2008 r. Tusk zapowiadał oficjalnie, że dwa lata później powinniśmy mieć w Polsce euro. „Składam przed przedsiębiorcami obietnicę, że naszym celem jest przystąpienie do strefy euro w 2011 r.” – mówił oficjalnie na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Problem w tym, że przejście od podstaw drogi konwersji ze złotego na euro musiałoby w takim scenariuszu zająć jakieś 2,5 roku, przy czym należy pamiętać, że tylko procedura powiązania kursu narodowej waluty z kursem euro trwa zgodnie z unijnymi kryteriami minimum dwa lata i jest absolutnie niepodważalna. Do tego konieczne jest wypełnienie kryteriów stabilności cen, fiskalnego i odnoszące się do stóp procentowych. I król warunków w polskim systemie prawnym: konieczność zmiany konstytucji, na co Tusk, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, nie miał w tym okresie szans. Czarował, kłamał czy bajdurzył? Euro znalazło się wprawdzie nie w Polsce i nie w 2011 r., ale w portfelu Tuska w 2014 r., kiedy – choć wielokrotnie zarzekał się, że na karierę europejską się nie zdecyduje, bo bardzo dobrze mu na stanowisku premiera polskiego rządu i szefa PO – przystał ostatecznie na objęcie szefostwa w Radzie Europejskiej.
No i obłudna, historyczna już dzisiaj, wisienka na torcie, jeśli chodzi o polityków z pierwszych stron gazet. „Tak, mam wyższe wykształcenie, ukończyłem Uniwersytet Gdański” – mówił, chcąc rozwiać narastające wątpliwości co do własnej edukacji, były prezydent Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie radiowym przed drugą turą wyborów w 1995 r., w której pokonał Lecha Wałęsę. Wybory wygrał, w dużym stopniu dzięki zachowaniu do końca pokerowej twarzy, choć dyplomu nie pokazał. Musiałby go podrobić, bo zaraz po wyborach UG w oficjalnym stanowisku stwierdził, że Kwaśniewski nie jest magistrem tej uczelni, bo przerwanych raz studiów nigdy nie dokończył. Przeciwnicy prezydenta elekta próbowali podważyć w związku z tym wynik wyborów w sądzie. Ten jednak uznał, że hipokryzja ówczesnego lidera lewicy nie miała wpływu na wyniki głosowania. Potem Kazik napisał słynny utwór „12 groszy”, w którym śpiewał „więc mam wyższe wykształcenie, chociaż studiów nie skończyłem”, a krąg polskich powiedzeń został zasilony formułą „wykształcenie prezydenckie”, na określenie tzw. niepełnego wyższego (formalnie nie ma takiej kategorii), czyli matury i 2–3 lat studiów.
Politycy drugiego, by nie powiedzieć dalszych szeregów, też hipokryzji się nie boją, a nawet regularnie wykorzystują ją do zbierania politycznych punktów. Każdy pretekst jest dobry. Sięgnijmy po pierwszy z brzegu: interwencje w stosunku do dość przypadkowych osób, które w jakiś sposób obrażają Prezydenta RP. Bez względu na to, z jakiej opcji politycznej się wywodzi, prawo – dopóki nie zostanie zmienione – działa zawsze tak samo. Kodeks karny mówi jasno: kto publicznie znieważa Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3 (art.135 par. 2). Dlatego internaucie, który jakiś czas temu opublikował w sieci krótki film pokazujący „pijanego i kradnącego” kwiaty spod pomnika i cofającego się prezydenta Dudę (film był odwrócony; w rzeczywistości prezydent kwiaty składał i był trzeźwy), grozi więzienie. Usłyszał już zresztą zarzut pośrednio związany ze swoją aktywnością – kierowania gróźb karalnych pod adresem zawiadamiającego o możliwości popełnienia przestępstwa w tej sprawie. Co ważne, policja na polecenie prokuratury z Nowego Sącza weszła do mieszkania młodego mężczyzny, aby zabezpieczyć jego sprzęt komputerowy.
W czasie prezydentury Bronisława Komorowskiego miała miejsce podobna sytuacja. Policja również weszła do mieszkania człowieka, który stworzył prostą grę komputerową. Punkty zdobywało się w niej za celne strzelanie do pokracznej sylwetki posiadającej głowę ówczesnego prezydenta. Tu również zadziałał ten sam paragraf. Ale nie w tym rzecz. Obie te sytuacje są bowiem idealnym podglebiem dla problemu, którym zajmujemy się w tym tekście. Co bowiem mówił Jacek Kurski, wtedy polityk PiS z legitymacją partyjną, dzisiaj polityk PiS z legitymacją TVP? „Gdyby to się stało za czasów PiS, byłby wielki lament”. No i stało się za czasów PiS coś podobnego, ale dzisiaj Kurski trzyma już język za zębami. Może dlatego, że jak sam mówi, wyszedł z polityki i jest w biznesie. W biznesie ważne są pieniądze, a one lubią ciszę. A może po prostu dlatego, że jest hipokrytą? Następny przykład obłudy: Marek Magierowski, do niedawna publicysta m.in. „Rzeczpospolitej” i „Do Rzeczy”, dzisiaj pracownik Kancelarii Prezydenta RP, odpowiadający za kontakty z mediami. Co mówił o sprawie Antykomora? „To standardy rosyjskie”. Co mówi dzisiaj? „Trudno podnieść słuchawkę i komuś coś kazać”. Ale wszystkich i tak pokonuje minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, wzorzec z Sevres politycznej obłudy. W sprawie Antykomora na forum Parlamentu Europejskiego niemal płakał nad upadkiem polskiej państwowości: „uzbrojeni w ostrą broń policjanci weszli do domu studenta”. Teraz oceniał w polskim Sejmie, że „tzw. niezależna prokuratura tak działa z winy Platformy Obywatelskiej”. W tym politycznym ataku wsparł go zastępca z MS Patryk Jaki, który też nie ma wątpliwości, że to wszystko przez Tuska.
Samobójcza prawda
Wspomniany wcześniej Charles-Maurice de Talleyrand, genialny strateg i dyplomata francuski, umiejący rozgrywać partie politycznych szachów na kilku szachownicach jednocześnie i przestawiać pionki z misterną precyzją szwajcarskiego zegarmistrza, uważał również, że „człowiek obdarowany został mową po to, aby ukryć swoje myśli”. Tym samym jednoznacznie sugerował, że lepiej mniej mówić, a więcej słuchać, ale także mylić tropy. Z tą pierwszą umiejętnością współcześnie politycy mają głównie problemy. Tę drugą oswoili wyjątkowo dobrze, może nawet wykorzystują ją skuteczniej niż sam prekursor. Radzą sobie doskonale także z inną radą mistrza politycznej manipulacji: „strzeż się swych pierwszych odruchów – zwykle są szlachetne”. Strzegą się, jak mogą, bo każdy szlachetny odruch w dzisiejszych czasach może być wykorzystany przeciwko nim. Jeśli obiecają za mało – nie wygrają wyborów. Jeśli za dużo – kolejne mogą przegrać. Jeśli w sam raz, to idealnie, bo i tak wszystkiego nie zrealizują, więc coś zostanie na kolejne lata. Jeśli jeszcze okraszą to bezbarwnym słownym sosem, złożonym z dziesiątek słów kompletnie pozbawionych znaczenia, recepta na sukces, czyli trwanie, gotowa. I skuteczna.
Amerykański politolog John J. Mearsheimer, ekspert ds. polityki zagranicznej USA, w książce „Dlaczego politycy kłamią” stawia dość odważną tezę. Przekonuje, że chociaż jednostkowe kłamstwa, zafałszowania i półprawdy czy hipokryzje służące indywidualnym interesom danego polityka zdarzały się i będą się zdarzać, nie są one ryzykowne. Ważne jest co innego: kłamstwo w polityce ma kluczowe znaczenie z punktu widzenia strategii. Żeby osiągnąć cele, szczególnie krótkoterminowe, nie da się uniknąć kłamstwa i przeinaczania faktów. Szermowanie prawdą jest może szlachetne, ale politycznie samobójcze. Cała prawda zawsze musi być ukryta, a strategia polityczna polega także na tym, by w odpowiednich chwilach odkrywać jej poszczególne fragmenty i wykorzystywać do realizacji określonych potrzeb. Tylko wielopiętrowa żonglerka rzeczywistością jest w stanie zamącić ją na tyle skutecznie, by za parawanem sztucznej mgły spokojnie można było sprawować władzę. Jeśli takie rzeczy wymyśla się w Ameryce, wcześniej czy później rozlewają się na cały demokratyczny świat.
O ile jednak w USA wielu wyborców doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda i jakie ma cele teatr polityczny, o tyle w Polsce wciąż jesteśmy mentalnie gdzieś obok wydarzeń. Dowód? Choćby grudniowy sondaż CBOS na temat zaufania Polaków do polityków. Tym, który od listopada odnotował największą dynamikę wzrostu poziomu zaufania, jest Ryszard Petru. W grudniu liczba jego sympatyków po raz kolejny zdecydowanie się powiększyła (o 9 pkt proc.). W sumie od wyborów zaufanie do lidera Nowoczesnej wzrosło aż o 16 pkt. A czy to nie on przypadkiem jest walutowym hipokrytą, który najpierw wszystkich publicznie namawiał do podpisywania frankowych umów kredytów hipotecznych, a potem – nie wiedzieć czemu – swój własny kredyt przewalutował z franków na złote? I czy przypadkiem nie o nim pisały gazety, że zaraz po wyborach zdecydował się na rozdzielność majątkową z żoną, by formalnie nie mieć za dużo do wpisania w poselskim oświadczeniu?
Na koniec warto pokusić się o refleksję, która nie będzie miła. Politycy kłamią, manipulują i sięgają do gwiazd hipokryzji przez nas. Tak nam wygodnie – pozwalać im na paplanie głupot. Nasza obywatelskość jest uśpiona i nie budzą jej wcale żadne marsze z podskakiwaniem. Jedynym ich efektem jest narażanie się na śmieszność. Nie chce nam się angażować w sprawy osiedla, sąsiedztwa, dzielnicy, miasta i kraju. Mamy bielmo na oczach i nie rusza nas już polityczne kłamstwo jako system. Jest trochę jak u Tadeusza Dołęgi-Mostowicza: to my sami „wywindowaliśmy te bydlęta na piedestał”. I co z tym zrobimy?
Kłamstwo ma kluczowe znaczenie z punktu widzenia strategii. Żeby osiągnąć cele, szczególnie krótkoterminowe, nie da się uniknąć przeinaczania faktów. Szermowanie prawdą jest może szlachetne, ale politycznie samobójcze