Zeszłotygodniowe posiedzenie rządu pod przewodnictwem prezydenta miało nam pokazać, kto jest politycznym samcem alfa w tej niełatwej kohabitacji. Andrzej Duda postanowił odegrać rolę męża stanu, który – ponad bieżącymi podziałami – chce rozmawiać o projektach „cywilizacyjnych”, takich jak atom czy CPK. W części jawnej obrad został jednak przyćmiony przez Donalda Tuska, który zamiast grać według zasad narzuconych przez prezydenta, postanowił narzucić swoje i opowiedzieć o inwigilacji Pegasusem czy wątpliwościach związanych z inwestycją Orlenu w małe reaktory jądrowe.

Teraz obaj panowie pojawią się 12 marca w Białym Domu. Z punktu widzenia protokołu dyplomatycznego to dość niecodzienna formuła, ale – jak wynika z zapewnień amerykańskiej administracji – obopólnie ustalona. – Prezydent Joe Biden zaprosił polskiego prezydenta Andrzeja Dudę i premiera Donalda Tuska, by podkreślić rolę Polski w NATO i jej wsparcie dla Ukrainy w walce z rosyjską agresją – powiedział rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego Białego Domu John Kirby.

W tej sytuacji trudno założyć, że oto prawdziwy samiec alfa, tyle że w skali globalnej, postanowił wziąć dwóch skłóconych polityków na dywanik. Spotkanie ma pragmatyczny charakter, a pretekstem jest ćwierćwiecze rozszerzenia NATO. I takie zapewnienia słychać z obu politycznych obozów. Co może z niego wynikać?

Po pierwsze, obecność na tym samym spotkaniu dwóch polityków, reprezentujących zwaśnione strony, pozwoli Bidenowi lepiej zorientować się co do sytuacji w Polsce. Na ile fundamentalny, a przez to i paraliżujący kraj, jest ten konflikt, jakie obszary są rzeczywiście wyłączone spod politycznego sporu w Polsce (choćby kwestia elektrowni atomowej z udziałem amerykańskiego Westing house) i jaka jest nasza ocena tego, co dzieje się na ukraińskim froncie. Biden nie będzie więc musiał najpierw wysłuchiwać racji Andrzeja Dudy, a potem słuchać tego samego, tylko w interpretacji Donalda Tuska.

To także rodzaj demonstracji i pokazania, na kogo Polska może liczyć w USA, kto jest stabilny i przewidywalny, bo – to po drugie – takie spotkanie będzie z pewnością medialnie ograne w Polsce, ale także w USA, i to w kontekście rozpędzającej się tam kampanii prezydenckiej. Podczas gdy starający się o reelekcję Donald Trump słusznie domaga się od krajów członkowskich NATO, by regulowały swoje zobowiązania sojusznicze, i jednocześnie dopuszcza się skandalicznej wypowiedzi o tym, że w przeciwnym wypadku będzie wręcz zachęcał putinowską Rosję do tego, by robiła, co jej się żywnie podoba w Europie, Joe Biden podejmuje w Białym Domu dwóch przywódców z kraju, który na modernizację armii wydaje dwukrotnie więcej, niż wymagają tego zobowiązania natowskie, jest krajem przyfrontowym i który w momencie próby dał schronienie 1,5 mln uchodźców z Ukrainy. W optymistycznym wariancie to może być jeden z bodźców, który pomoże Bidenowi w przełamaniu oporu republikanów, by uruchomić kolejną transzę pomocy dla administracji Wołodymyra Zełenskiego i nie doprowadzić do przechylenia szali w tej wojnie na korzyść Rosji.

No i jeszcze jedna kwestia. Trzeba będzie bowiem ustalić, jak do Waszyngtonu dolecieć. Z perspektywy wagi spraw, które mogą być podjęte na spotkaniu z Bidenem, może się to wydawać drobnostką, ale może też świadczyć o temperaturze uczuć pomiędzy premierem a prezydentem. Czy obie delegacje udadzą się tam jednym samolotem? To wykluczone, bo zabrania tego instrukcja HEAD, opisująca organizację lotów najważniejszych osób w państwie, w której wprost jest napisane, że prezydent i premier nie mogą się znaleźć na pokładzie tej samej maszyny. I chociaż kiedyś mieliśmy już wojnę o samolot i krzesło – przy okazji unijnego szczytu między premierem Tuskiem a prezydentem Lechem Kaczyńskim, to nie należy się jej spodziewać tym razem. Wtedy spór rozstrzygał TK, teraz jest nadzieja, że żadnego sporu nie będzie, a jeśli będzie, to rozstrzygnie go zdrowy rozsądek. Polskę stać na wysłanie dwóch samolotów do USA, tym bardziej że zewnętrzne okoliczności nakazują dbanie o bezpieczeństwo. Nawet jeśli to kosztuje. ©℗