Mołdawianie protestują przeciw oligarchom, którzy pod pozorem zbliżenia z Europą rozkradają kraj. W Kiszyniowie upada idea stowarzyszenia Wschodu z UE.
Mołdawianie pod hasłami „Koniec z dyktaturą! To my jesteśmy narodem!” protestują przeciw zaprzysiężeniu Pavla Filipa na szefa rządu. Mołdawski Majdan, który zgromadził się m.in. pod siedzibą telewizji publicznej i Sądem Konstytucyjnym, domaga się przedterminowych wyborów.
Przeciwnicy władz, od prorosyjskich socjalistów po zwolenników integracji z Rumunią, protestują przeciw zawłaszczaniu państwa przez lansującą się na postępową i proeuropejską ekipę skupioną wokół oligarchy Vlada Plahotniuca. Jak podaje dziennik „România Liberă”, kryzys próbuje załagodzić prezydent Rumunii Klaus Iohannis, który zaprosił na rozmowy do Bukaresztu swojego mołdawskiego odpowiednika Nicolae Timoftiego. O sytuacji w Republice rozmawiał też w piątek w ramach Rady Bezpieczeństwa prezydent Rosji Władimir Putin. Wzięli w niej udział premier, szef MON, MSZ, wywiadu i kontrwywiadu.
Pokojowa rewolucja w Mołdawii to dla Zachodu problem. Kiszyniów do niedawna był uznawany za lidera w zbliżaniu się do UE. Od kwietnia 2014 r. Mołdawianie posiadający paszport biometryczny do UE mogą wjeżdżać do strefy Schengen bez wiz. W czerwcu 2014 r. Kiszyniów podpisał umowę stowarzyszeniową. Mimo formalnego związania z Zachodem władze mołdawskie od lat markowały modernizację kraju. Umowa stowarzyszeniowa stała się dla oligarchów doskonałą zasłoną pozwalającą bezkarnie uwłaszczać się na majątku państwowym. W tym samym czasie przeciętny Mołdawianin pracował za pensję nieprzekraczającą 240 dol. Ponad 600 tys. obywateli wyemigrowało za pracą albo do państw Unii, albo do Rosji.
Gwoździem do trumny mołdawskiego eksperymentu była afera, w wyniku której z trzech banków w 2014 r. wyparował ponad 1 mld dol. Zostały wyprowadzone z kraju za pomocą fikcyjnych spółek zarejestrowanych w Rosji i Wielkiej Brytanii. W związku z aferą w październiku 2015 r. do aresztu trafił były premier Vlad Filat. Jest oskarżany o przyjęcie łapówek wartych 260 mln dol.
Problemy Mołdawii i wzrost znaczenia ugrupowań oficjalnie deklarujących się jako prorosyjskie to równocześnie upadek modelu wciągania byłych republik radzieckich w zachodnią strefę wpływów za pomocą instrumentów, jakimi były umowy o stowarzyszeniu i pogłębionej strefie wolnego handlu. Gorącym zwolennikiem tej koncepcji był jeden z architektów projektu Partnerstwa Wschodniego, były szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.
Dla podtrzymania proeuropejskiego kursu Mołdawii brał on nawet udział w rozmowach, których efektem było zbudowanie pod koniec grudnia 2010 r. prozachodniej koalicji rządowej z udziałem Demokratycznej Partii Mołdawii, Partii Liberalnej oraz Liberalno-Demokratycznej Partii Mołdawii. Odbywały się one m.in. w polskiej ambasadzie w Kiszyniowie. Wcześniej prorosyjską koalicję z udziałem komunistów próbowała wspierać dyplomacja rosyjska (rozmowy prowadzono w ambasadzie rosyjskiej).
Rosjanie i obecnie nie ukrywają swoich celów. „W Mołdawii potrzebujemy przedterminowych wyborów parlamentarnych, prorosyjskiego rządu i bazy lotniczej w Tyraspolu. I żadnego wejścia Kiszyniowa do NATO” – napisał wczoraj na Twitterze Igor Korotczenko, szef magazynu „Nacyonalnaja Oborona”, człowiek zbliżony do rosyjskiego ministerstwa obrony. Sondaże wskazują, że przyspieszone wybory oznaczają niemal pewne przejęcie władzy przez partie prorosyjskie. Nie oznacza to automatycznego zerwania z Europą – komuniści, którzy stracili władzę w 2009 r., również opierali się żądaniom Moskwy – ale z pewnością zagrozi eurointegracji.
Do nowych wyborów dojdzie, jeśli mołdawski parlament nie poprze do piątku kandydatury Pavla Filipa na premiera. Filip to człowiek Plahotniuca, który odebrał w środę nominację od prezydenta Nicolae Timoftiego. W założeniu miał być kandydaturą kompromisową, gdy Timofti odmówił wręczenia nominacji samemu Plahotniucowi. W rzeczywistości przeciwnicy Plahotniuca traktują go jako przedłużenie nieformalnych wpływów oligarchy.

Tania ropa destabilizuje Azerbejdżan

Nie tylko Mołdawianie protestują. Manifestacje, choć o mniejszej skali, zdarzają się ostatnio także w innym państwie Partnerstwa Wschodniego – Azerbejdżanie. Choć autorytarne władze w Baku w pełni kontrolują sytuację polityczną, to jednocześnie przyznają, że tania ropa zmusi kraj do wyrzeczeń.

Podczas wizyty w szwajcarskim Davos prezydent Ilham Aliyev przyznał, że jego kraj nie był gotowy do tak znaczącego spadku cen ropy, razem z gazem będącej źródłem 75 proc. dochodów azerskiego budżetu. Baryłka ropy Brent jest już tańsza niż 30 dol. – Szykowaliśmy się w Azerbejdżanie do ery postnaftowej, która miała się zacząć gdzieś za 20 lat. Tania ropa była dla nas niespodzianką, a jednocześnie uderzeniem w gospodarkę. Planowaliśmy budżet, przyjmując cenę 50 dol. w tym i 90 dol. w zeszłym roku – mówił. Szef banku centralnego Elman Rüstamov powiedział, że wartość ta najpewniej ustabilizuje się na poziomie 25–30 dol. za baryłkę.

Na złagodzenie skutków taniej ropy Baku przeznaczyło już niemal 3/4 rezerw walutowych, które zmalały do poziomu z 2009 r., wynoszącego 5,2 mld dol. Nie jest wykluczony wzrost zadłużenia, do tej pory pozostającego na godnym pozazdroszczenia poziomie 12 proc. PKB. Rząd zdecydował się też na bolesną dla obywateli dewaluację manata. W połowie grudnia oficjalny kurs dolara wzrósł z 1,04 do 1,55 manata. W styczniu amerykańska waluta zdrożała o kolejne 5 gapików (azerskie grosze), a cinkciarze sprzedają dolary już po 1,8 manata. By złagodzić presję na manata, Baku zakazało sprzedaży waluty w prywatnych kantorach.

Spadek wartości narodowego pieniądza i wzrost cen wywołały falę protestów, przede wszystkim na prowincji. W zeszłym tygodniu w różnych częściach kraju zatrzymano kilkudziesięciu manifestantów. Do rozpędzania protestów wykorzystywano nie tylko policję, ale także wojska wewnętrzne. Przy okazji do aresztów trafiło wielu działaczy opozycji. Rząd, by złagodzić niezadowolenie, nakazał obniżenie cen mąki.