Niezliczoną ilość razy wysyłano już ją na polityczną emeryturę lub wręcz grzebano na politycznym cmentarzu. Jednak Hillary Clinton nigdy się nie poddała.
Dziennie z jej sztabu idzie w świat dobre kilkadziesiąt depesz szczegółowo informujących o każdym jej działaniu i słowie. Nawet geście. Od kilku miesięcy Hillary Clinton prowadzi kampanię, choć do wyborów prezydenckich pozostał jeszcze rok (odbędą się 8 listopada 2016 r.). Niedawno sztabowcy mieli ręce pełne pracy, bo w Los Angeles odbyła się w końcu pierwsza debata kandydatów Partii Demokratycznej. Zwolennicy Hillary czekali na nią z zapartym tchem, gdyż tylko jej zdecydowane wystąpienie mogło przełamać impas wywołany skandalem servergate.
Ku ogromnej satysfakcji swoich Clinton wygrała to starcie. Z czterech innych kandydatów tylko jeden mógł stanowić dla niej zagrożenie – główny socjalista demokratów, senator Bernie Sanders z Vermont. Jego udział w wyborczym wyścigu to jednak rodzaj politycznej manifestacji i przejaw niechęci do rządów korporacyjnego pieniądza – bo nie ma on szans na elekcję. Sam o tym wie, więc podczas debaty zrezygnował z ataków na Hillary, co pozwoliło jej na rozwinięcie skrzydeł. Dzięki temu odbiór w społeczeństwie byłej Pierwszej Damy znacząco się poprawił, zaś wątpliwości co do jej kwalifikacji na szefa państwa mocno się rozwiały.
Z pewnością zainteresuje państwa fakt – to ciekawostka dotycząca organizacji oraz pracy tutejszych machin politycznych – że przygotowania do finału batalii o wizerunek, czyli debaty, zaczęły się dużo wcześniej. Dokładnie dwa tygodnie wcześniej – w popularnym programie satyrycznym „Saturday Night Live”. W trwającym pięć minut skeczu Hillary Clinton wcieliła się w barmankę obsługującą... Hillary Clinton (grała ją aktorka). Prawdziwa Hillary miała spore pole do popisu, zwłaszcza okazję do prezentacji twarzy, której Ameryka na co dzień nie widzi: pełnej humoru, niepozbawionej kokieterii i wdzięku. Zachęcona rozmową ze „zwykłą zjadaczką chleba” Hillary aktorka też mogła w takiej sytuacji odsłonić bardziej ludzką twarz osoby, w której rolę się wcieliła. Po pierwsze zadeklarować, że jest babcią (ukłon w stronę wyborców oczekujących identyfikacji z tradycyjnymi rolami w społeczeństwie), po drugie, że zadba o przyszłość planety (aluzja do zagadnień ekologicznych, które stanowią główny filar programu wyborczego). Mogła też na zakończenie pogawędki pochwalić Hillary barmankę za to, jak łatwo się z nią rozmawia, ta zaś – wysyłając jasny sygnał do tych wszystkich, którzy zarzucają jej oschłość i wyniosłość, mogła na to dowcipnie odrzec: „Pierwszy raz ktoś mi coś takiego mówi”.
Najważniejszy wizerunek
Taki wynik debaty to naprawdę spory sukces sztabu Hillary, bo od momentu ogłoszenia przez nią startu w wyborach rywale kwestionują jej predyspozycje do sprawowania władzy. Przedstawiają ją jako osobę nieodpowiedzialną, w dodatku pozostającą na celowniku FBI za potencjalne naruszenie przepisów ustawy Espionage Act. To efekt skandalu servergate, który wybuchł w marcu tego roku. Okazało się, że jako sekretarz stanu w latach 2009–2013 korzystała z prywatnego serwera pocztowego, na którym przechowywała korespondencję rządową, w tym materiały dotyczące bezpieczeństwa narodowego. Także te opatrzone pieczątką „Top Secret”.
Nic dziwnego, że Chris Matthews, prezenter stacji MSNBC, zwycięstwo Clinton w debacie opisał jako „oddech ulgi, który było słychać od Atlantyku po Pacyfik”. Także inni eksperci przyjęli je z zadowoleniem. – Powtarzam od miesięcy, że Hillary musi debatować. Musi, jeśli naprawdę zależy jej na wyborcach, jeśli zależy jej na poprawie swojego wizerunku – przekonuje Arnie Arnesen, komentatorka i prezenterka radiowa, była kandydatka na kongresmenkę oraz stanowisko gubernatora stanu New Hampshire. – Nasz wyborca uważa, że powinny go łączyć z prezydentem specyficzne relacje. Po pierwsze musi widzieć kandydata w akcji, by mieć pewność, że jest on w pełni sił witalnych i umysłowych. Po drugie musi czuć, że ma on talent do tego, by panować nad sytuacją, w tym – jeśli zajdzie taka potrzeba – także nad własnymi skandalami. I po trzecie pragnie widzieć jego ludzką twarz: uczucia, emocje, mile widziane są cięty język i dowcip. Wyborca chce czuć, że nadają na tych samych falach i że jest między nimi więź. I właśnie o tę więź trzeba dbać cały czas. Debaty i udział w rozmaitych programach telewizyjnych są świetnym narzędziem do jej utrzymywania – konkluduje Arnesen.
Czy to się nam podoba, czy nie, to współczesna polityka wizerunkiem stoi, a amerykańska jest w tej materii światowym liderem. Ale jak to możliwe, że Hillary Clinton, która od kilku dekad jest obecna na politycznej scenie, musi o sobie nieustannie przypominać i na nowo budować polityczną tożsamość? Cóż, stoi za tym purytańska idea sięgająca jeszcze czasów pierwszych osadników: że zadaniem człowieka w życiu jest nieustanna budowa, a jeśli trzeba – także rozpoczynanie jej od nowa. Amerykanie wierzą, że szczodry los nieustannie zsyła im szansę na naprawę błędów, o ile tylko będą wytrwale i przez całe życie dążyć do doskonalenia się, budząc w sobie coraz to nowe talenty i szlifując umiejętności.
A nie ma w chwili obecnej na amerykańskiej scenie politycznej człowieka, który mocniej od Hillary Clinton wierzyłby w to, iż powstać z własnych popiołów można, a nawet trzeba. Jej polityczna egzystencja kończyła się na oczach całej Ameryki już kilka razy. Gdy w 1994 r. demokraci zostali zmiażdżeni w wyborach parlamentarnych, tracąc przewagę w Kongresie pierwszy raz od ponad 30 lat, obwiniono za to reformę zdrowia autorstwa Hillary Clinton (była wówczas Pierwszą Damą). Gdy jej mąż, urzędujący prezydent, groził oskarżycielom palcem, utrzymując, iż „nie utrzymywał relacji z tą kobietą” (Monicą Lewinsky). Gdy przegrała pierwszy prezydencki wyścig siedem lat temu. Gdy konserwatywne media odsądziły ją od czci i wiary, winiąc za śmierć amerykańskich dyplomatów podczas ataku w libijskim Benghazi (w zamachu terrorystycznym dokonanym w rocznicę zamachu na WTC zginął m.in. amerykański ambasador w Libii). A nawet dwa lata temu, gdy odchodziła ze stanowiska sekretarza stanu, a polityczni komentatorzy, wróżąc ze swoich magicznych kul, gremialnie przepowiadali jej niańczenie wnuków, argumentując, że tylko się ośmieszy, jeśli dalej będzie pielęgnować w sobie ambicje prezydenckie. Jest wszak na to za stara. Czy nie rozumie, że nikt w kraju tak obsesyjnie skupionym na kulcie młodości nie będzie chciał patrzeć, jak się jeszcze bardziej marszczy i siwieje na widoku publicznym?
Sposób na przetrwanie
Biorąc pod uwagę wszystkie te „śmierci” i widząc Hillary Clinton ponownie w trasie, trudno nie czuć dla niej wielkiego szacunku. Nawet jeśli nie jest się jej zwolennikiem. Bo zapisała się na kartach amerykańskiej historii nie mniej niż prezydent Barack Obama. Bez względu na wynik przyszłorocznych wyborów USA będą jej zawdzięczać to, iż ostatecznie przetarła dla Amerykanek ścieżkę do Białego Domu. W dodatku jej obecne działania wskazują, iż wyciągnęła wnioski nie tylko z własnych błędów, ale z całego, zbiorowego doświadczenia wszystkich innych kandydatek, które próbowały zawalczyć o najwyższy urząd w państwie. Żadna z nich nigdy nie zaszła tak wysoko jak Hillary Clinton, a warto przypomnieć, kim były i jak prowadziły swoje kampanie.
Pierwszą była Victoria Woodhull, dziennikarka i sufrażystka, która startowała w 1872 r. z ramienia partii Równe Prawa, domagając się reform politycznych oraz praw wyborczych dla kobiet. Historia zapamiętała ją przede wszystkim ze słów: „Wierzę, że uprzedzenia przeciwko kobietom ubiegającym się o publiczne stanowisko, wciąż silnie obecne w powszechnej świadomości, niedługo znikną”. Komentatorzy wytykali jej niekonsekwencje w poglądach oraz koncentrowanie się na prawach kobiet do wolności osobistej i seksualnej. Na kilka dni przed wyborami opublikowała artykuł demaskujący romans znanego duchownego z jedną z jego parafianek. Została aresztowana pod zarzutem obsceniczności. Szansę na prezydenturę i tak zresztą odbierał jej wiek – w 1872 r. nie miała ukończonych 35 lat, więc zgodnie z konstytucją nie mogła zostać prezydentem USA. Lekcja dla Hillary – kobieta w polityce musi nieustannie dokonywać cudu przekonania mężczyzn, że zna się na wszystkim nie gorzej od nich, kobiet – że w imię „solidarności jajników” to one i ich problemy stoją w centrum jej zainteresowania, a wszystkich – że to ona sama najbardziej w siebie wierzy i jest swoim najzagorzalszym kibicem.
W 1940 r. Gracie Allen reprezentowała Partię Niespodzianka. Jej udział był żartem, chciała w ten sposób zareklamować własny program radiowy „The Hinds Honey and Almond Cream Program Starring George Burns and Gracie Allen”. „Moi rywale mówią, że będą ze mną walczyć, dopóki w zagrodzie nie zjawią się ostatnie krowy. Czyli sami przyznają, że tych krów tam nie ma. A dlaczego ich nie ma? Bo czekają, aż w Białym Domu zjawi się kobieta!” – powtarzała na swoich udawanych wiecach wyborczych, których urządziła całkiem sporo, zawiązując wiele znajomości i wdając się w poważne debaty na temat stanu kraju i polityki. Wyborcy docenili jej cięty język i poczucie humoru bardziej, niż się tego spodziewała. Otrzymała w wyborach prawdziwe głosy, choć historycy nie są do dziś pewni ile. Lekcja dla Hillary – polityk musi być dostępny dla wyborców, musi z nimi rozmawiać, by nie czuli się ignorowani. I mieć poczucie humoru.
Margaret Chase Smith, republikańska senator ze stanu Maine, wystartowała w wyborach 1964 r. – przeszła do historii jako pierwsza kobieta kandydująca z ramienia głównej partii. Decyzję o starcie w wyścigu uzasadniła słowami: „Chcę zniszczyć barierę bigoterii, która powstrzymuje amerykańskie społeczeństwo przed uznaniem w kobiecie pełnowartościowego kandydata do urzędu prezydenta”. Udało się jej zmobilizować zwolenniczki Partii Republikańskiej i dzięki ich głosom uzyskała aż 25-proc. poparcie w stanie Illinois. Wytrwała do końca, aż do wyborczej konwencji w San Francisco. Lekcja dla Hillary – solidarność z osobami własnej płci to w polityce zawsze pewne karty.
Shirley Chisholm była pierwszą Afroamerykanką w Kongresie – została wybrana w 1968 r. Choć twierdziła, że nie czuje się kandydatką kobiet, kwestie dotyczące ich praw stanowiły oś jej zainteresowań. Na rok przed startem w wyborach prezydenckich w 1972 r. stworzyła działające do dzisiaj stowarzyszenie National Women's Political Caucus, które wspiera kobiety zaangażowane w politykę. W wywiadach lubiła powtarzać: „W ciągu 20 lat aktywności politycznej spotkało mnie dużo więcej dyskryminacji z racji tego, że jestem kobietą, niż z powodu tego, że jestem czarna”. Jej motto wyborcze brzmiało: „Samorządna i nieprzekupna” (Unbossed and unbought). W prawyborach otrzymała 400 tys. głosów, w czasie konwencji demokratycznej ok. 6 proc. głosów. Lekcja dla Hillary – przykazanie jedenaste: I nigdy nie będziesz się wstydzić ani ukrywać tego, że zostałaś stworzona kobietą, a zagadnienia dotyczące kobiet są twemu sercu bardzo bliskie.
I w końcu Jill Stein, lekarka, kandydatka na gubernatora Massachusetts w 2002 r. i 2010 r. W wyborach prezydenckich wystartowała po raz pierwszy w 2012 r. z ramienia Partii Zielonych z programem inwestycji w miejsca pracy w sektorze energii odnawialnej oraz ochrony środowiska. Uzyskała prawie pół miliona głosów w powszechnym głosowaniu – najwięcej ze wszystkich kobiet ubiegających się do tej pory o urząd prezydenta. Znana z licznych aresztowań podczas politycznych manifestacji (Occupy Wall Street) czy prób dostarczania żywności aktywistom ekologicznym (przeciwnikom budowy rurociągu Keaystone XL). W lipcu tego roku ponownie rozpoczęła kampanię prezydencką, znów reprezentując Partię Zielonych. Pytana, dlaczego zdecydowała się walczyć, odpowiada: „Wiem, że system jest tak skonstruowany, iż nie mam szans. Robię to jednak, bo jeśli chodzi o dzieci, matki nigdy się nie poddają”.
Lekcja dla Hillary – walka o szacunek dla środowiska jest dla współczesnego polityka wielką przyszłością. Nadto kobiety wypadają w takich deklaracjach o wiele bardziej wiarygodnie niż mężczyźni.
Będzie czy nie będzie?
Amerykańska polityka potrafi zaskakiwać, więc do przepowiedni, kto zajmie miejsce po Baracku Obamie w Białym Domu, trzeba podchodzić z dużą dozą sceptycyzmu. Mimo skandali, kłopotów wizerunkowych i argumentów, że prezydentura Hillary będzie zamachem na konstytucję, przejawem zwycięstwa tendencji dynastycznych w amerykańskiej polityce, Clinton pozostaje wciąż najbardziej wiarygodną i „wybieralną” kandydatką demokratyczną w przyszłorocznych wyborach.
Kyle Kondik, redaktor i komentator centrum politycznego Crystal Ball na Uniwersytecie Wirginii, przypomina, że Hillary ma nad swoimi rywalami wielką przewagę finansową, a przy tym jest partyjną faworytką. – Historia uczy, że kandydat, którego popierają Kongres i liderzy partii, ma największe szanse na nominację. Za Hillary stoi murem przynajmniej połowa demokratów. Ważne jest też to, że cieszy się sympatią wyborców kolorowych, którzy w tym momencie stanowią znaczącą część demokratycznego elektoratu – mówi mi Kyle Kondik.
Szanse na wygraną daje Hillary także Nate Silver, komentator polityczny stacji ABC i autor popularnego bloga politycznego Ninethirtyeight.com. Silver, stosując analizę statystyczną zwaną sabermetrics (pierwotnie przydatną w prognozach wyników meczów bejsbolowych), od prawie dziesięciu lat dość celnie przepowiada wyniki politycznych wyborów. Należy jednak do grona realistów i wróży prezydent Hillary tylko cztery lata rządów. Utrzymuje, że przemawia za tym aspekt cykliczności amerykańskiej polityki. Bez względu na to, czy kolejny prezydent będzie kobietą, czy nie, republikaninem czy demokratą, ponoć nadszedł w historii taki moment dyktowany stanem światowej polityki, dynamiką w Kongresie i stratyfikacją elektoratu, że pora właśnie na prezydenta jednokadencyjnego.
– Jestem nieco większym optymistą – przekonuje Kyle Kondik. – Nie wiedząc nawet, kto zostanie prezydentem, tym trudniej dywagować o przebiegu jego prezydentury. Kluczową rolę w decyzji wyborców o tym, czy nowy prezydent zasłuży na drugą kadencję, odegra bez wątpienia jednak stan gospodarczy kraju. Bill Clinton ukuł swego czasu powiedzenie, które nie straciło na aktualności: „Ekonomia, głupcze”. Dawno przestaliśmy być głupcami i będziemy wybierać takiego prezydenta, który będzie rozumiał, że ekonomia to najważniejszy obciążnik zdolny zatopić jego prezydenturę – mówi Kondik.