Pod koniec lat 80. zdecydowanej większości Polaków nawet się nie śniło, że nasz kraj może już wkrótce zostać członkiem NATO. Jeszcze u progu 2022 r. podobnie było z Finami i Szwedami. Historia nagle przyspieszyła, fundując nam geostrategiczną rewolucję

Akcesji Finlandii i Szwecji do NATO nie można porównywać z rozpadem Związku Radzieckiego i likwidacją Układu Warszawskiego. Nie tylko z powodu skali. Także dlatego, że – w przeciwieństwie do sytuacji Polski z końca ubiegłego wieku – akurat przed obydwoma krajami nordyckimi drzwi Paktu stały od dawna otworem. Tyle że one wcale nie zamierzały ich przekraczać. Tym bardziej nie należy lekceważyć znaczenia wolty Szwedów i Finów dla układu sił – nie tylko w Europie.

Mały sporo może

Do NATO chcą wstąpić dwa kraje stosunkowo niewielkie, o łącznie niespełna 16-milionowej populacji i budżetach obronnych (znów łącznie) na niezbyt imponującym poziomie kilkunastu miliardów dolarów rocznie. Pozory mogą jednak mylić: warto pamiętać, że w dzisiejszych czasach o potędze kraju decyduje nie liczba możliwych do zmobilizowania w charakterze mięsa armatniego poborowych, lecz także dobra organizacja struktur państwa, efektywna gospodarka oraz innowacyjność technologiczna i edukacyjna – a akurat pod tymi względami Szwecja i Finlandia należą do światowej ekstraklasy.
Warto też docenić to, że mimo mającej długie tradycje neutralności oba państwa dysponują relatywnie silnymi armiami oraz znaczącym potencjałem przemysłu zbrojeniowego. Wydają na obronność niewielkie (przynajmniej na tle natowskich liderów) pieniądze, ale niezwykle przemyślnie. Efekt to możliwość błyskawicznego rozwinięcia – w razie konieczności – niskich (czyli na co dzień niezbyt kosztownych) stałych stanów sił zbrojnych do poziomu nawet ponad 350 tys. (Finlandia) i 75 tys. (Szwecja) ludzi. Co ważniejsze: ludzi bardzo dobrze wyszkolonych, uzbrojonych i wyposażonych. Szwedzka marynarka wojenna ze swymi nowoczesnymi korwetami zbudowanymi w technologii stealth jest przy tym już teraz przez wielu specjalistów uważana za najsilniejszą na Bałtyku. Wysoko oceniane pod względem jakościowym jest także lotnictwo obu państw oraz ich systemy obrony powietrznej, podobnie jak siły specjalne. Wreszcie zarówno Szwecja, jak i Finlandia mają od lat uznane w hermetycznym świecie specjalistów od wywiadu i kontrwywiadu służby ogniskujące swą uwagę nie tylko na Rosji, lecz także na aktualnych i potencjalnych zagrożeniach w Arktyce, na tzw. zagrożeniach asymetrycznych związanych m.in. z wielkimi migracjami i ich skutkami, a także na cyberprzestrzeni. Wszystko to w sposób trudny do przecenienia zwiększy niebawem aktywa NATO. Tym bardziej że Szwedzi i Finowie – mimo formalnie neutralnego statusu – mają już spore doświadczenie we współpracy z Sojuszem Północnoatlantyckim, więc bynajmniej nie będą uczyć się interoperacyjności od zera. Nasilenie wspólnych przedsięwzięć nastąpiło zresztą w ostatnich latach, ewidentnie pod wpływem narastającej groźby agresywnych zachowań rosyjskich.
Mając do wyboru albo zachowanie neutralności i liczenie, że sąsiadujący z nimi bandyta okaże im litość, albo pełne członkostwo w najsilniejszym wojskowo-politycznym sojuszu współczesnego świata, Szwedzi i Finowie nie wahali się zbytnio
Nie bez znaczenia pozostaje także aspekt geograficzny planowanego rozszerzenia Sojuszu. Bałtyk staje się de facto „wewnętrznym morzem NATO-wskim” z zablokowaną w jego zaułku rosyjską flotą. Następuje też niemal dwukrotne (!) rozciągnięcie wschodniej flanki Paktu, co również przyniesie negatywne konsekwencje dla rosyjskiego planowania strategicznego i operacyjnego (w największym uproszczeniu, zmuszając moskiewskich sztabowców do poważnego rozproszenia uwagi i sił na wypadek otwartego konfliktu). Automatycznie wzrasta bezpieczeństwo północnej Norwegii, a także Litwy, Łotwy i Estonii. Maleje natomiast drastycznie – „w razie W” – bezpieczeństwo rosyjskich baz Floty Północnej na Półwyspie Kolskim, w tym najważniejszej (Zapadnaja Lica), w której stacjonują okręty podwodne przenoszące strategiczne pociski balistyczne z głowicami jądrowymi. Również Petersburg, drugie co do wielkości miasto Rosji, a także Kaliningrad, znajdą się z militarnego punktu widzenia w o wiele gorszym położeniu.

Pakt żyje

Pozostaje jeszcze symboliczny i polityczny przekaz, związany z posunięciem Helsinek i Sztokholmu. Po pierwsze, to bardzo mocne podważenie sensu polityki prowadzonej przez Władimira Putina i jego ekipę. Nawet jeśli przyjmiemy, chwilowo i w dobrej wierze, że Rosja miała powody obawiać się bardzo hipotetycznej przecież nawet w dłuższej perspektywie akcesji Ukrainy do NATO i związanego z tym „przybliżenia się do jej granic wrogiego sojuszu”, swoim uderzeniem spowodowała efekt odwrotny, niż zamierzała. Chęć integracji ze strukturami bezpieczeństwa Zachodu wzrosła bowiem nie tylko w samej Ukrainie, lecz także na potencjalnie istotniejszej dla Rosji północnej flance. Dwa kraje o bardzo mocno ugruntowanej tradycji neutralności gwałtownie zmieniły kurs. I to nie dlatego, że jacyś domniemani „naziści” i „imperialiści” groźbami, podstępem i szantażem przekonali resztę społeczeństwa, jak przedstawia to moskiewska machina propagandowa. To zwykli Finowie i Szwedzi zmienili zdanie, widząc, co się święci wokół nich. Bardzo wyraźnie widać to w dynamice sondaży. Politycy jedynie zareagowali na tę zmianę najlepiej, jak potrafili.
I tu pojawia się drugi ważny element natury symboliczno-politycznej: wolta naszych północnych sąsiadów, skądinąd (i nie bez racji) uważanych powszechnie za chłodnych, pragmatycznych i racjonalnych, wyraźnie dowodzi żywotności Paktu Północnoatlantyckiego i jego znaczenia dla bezpieczeństwa swoich członków. To, w co wielu ekspertów i polityków na Zachodzie od dawna powątpiewało (też nie bez powodu, przyznajmy to uczciwie), okazało się dla zwykłych obywateli Szwecji i Finlandii rzeczą oczywistą i bezdyskusyjną. Mając do wyboru albo zachowanie neutralności i liczenie, że sąsiadujący z nimi bandyta w związku z tym okaże im litość, albo pełne członkostwo w najsilniejszym wojskowo-politycznym sojuszu współczesnego świata i związane z tym możliwości i gwarancje, nie wahali się zbytnio. Postawili tym samym swoich liderów przed wyzwaniem i nawet rządzący w Szwecji socjaldemokraci, do niedawna jedna z bardziej „NATO-sceptycznych” partii w północnej Europie, nie mieli innego wyjścia, niż podążyć za obawami i nadziejami swych wyborców. W sąsiedniej Finlandii wniosek o akcesję do NATO uzyskał rzadko spotykaną większość w parlamencie: 188 głosów „za” w 200-osobowej izbie przy zaledwie ośmiu przeciwnych (niektórych przedstawicieli skrajnej lewicy). Wcześniej jednomyślnie zaakceptowała go komisja spraw zagranicznych. To, co nieśmiało i bezskutecznie próbowali wcześniej sugerować niektórzy eksperci i wojskowi, spotykając się zazwyczaj z niechętną lub wrogą reakcją polityków i wyższych urzędników publicznych oraz mediów – nagle stało się dla wszystkich w Szwecji i Finlandii oczywistością. A warto odnotować, że o zarzuceniu swej odwiecznej neutralności na rzecz członkostwa w NATO debatują dziś całkiem serio także Szwajcarzy. Pod wpływem zmiany ogólnej sytuacji strategicznej, ale niewątpliwie również zachęceni szwedzko-fińskim precedensem.

Wnioski do wyciągania

Ten entuzjazm wobec NATO stanowi rzecz jasna sygnał dla Rosji: nie liczcie już na to, że ktoś na Zachodzie, a zwłaszcza w krajach jego „wschodniej flanki”, przestraszy się waszych gróźb i zmięknie. Przeciwnie, reakcją jest twardsza polityka i nowe możliwości odparcia ewentualnej agresji. Czy Kreml jest zdolny do zrozumienia tej lekcji? Trudno dziś przesądzać, ale zauważalna modyfikacja rosyjskiej narracji daje do myślenia. Po ogłoszeniu przez Szwedów i Finów ich chęci ściślejszej integracji z NATO pierwsze sygnały z Moskwy były tradycyjnie ostre – włącznie z roztaczaniem apokaliptycznych wizji grzyba atomowego nad Skandynawią. Potem nastąpiło jednak przynajmniej oficjalne pogodzenie się z nieuniknionym (przy okazji maskujące na użytek wewnętrzny całkowitą bezradność). Władimir Putin powiedział już w poniedziałek, że szwedzkie i fińskie członkostwo w NATO „nie stanowi zagrożenia dla Rosji”. Co prawda, żeby nie ośmieszać się do reszty, zastrzegł przy tym, że „Moskwa zareaguje, jeśli zachodni sojusz wzmocni infrastrukturę wojskową” na terytorium swych nowych członków, ale jaka to będzie reakcja, już nie wskazał. Jedyna możliwa jest bowiem taka jak w starym szmoncesie: „– Słyszałem, że wziąłeś w pysk i nie zareagowałeś! – Jak, to, nie zareagowałem?! Spuchłem!”.
Sygnał płynie też pod adresem Chin: mimo ich okresowych ostrzeżeń, że rozbudowa paktów militarnych pod egidą USA źle służy bezpieczeństwu międzynarodowemu, sąsiadujące z agresywnymi potęgami małe i średnie państwa właśnie w tych sojuszach upatrują poprawy swego bezpieczeństwa. Co więcej, dwa kraje, które są istotnymi partnerami ekonomicznymi i technologicznymi Chin, a w dodatku poważnymi graczami w Unii Europejskiej, będą teraz zapewne ściślej koordynować swą politykę bezpieczeństwa z Waszyngtonem i Londynem. A to oznacza, że awanturnicza polityka rosyjska pośrednio uderzyła także w europejskie i globalne interesy Pekinu.
Akcesja Szwecji i Finlandii do NATO jest jednocześnie swoistym wotum nieufności wobec polityk bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Gdyby były one bardziej wiarygodne, mieszkańcy „frontowych” krajów północy kontynentu nie musieliby wszak poszukiwać dodatkowych gwarancji, że Rosja nie dokona przeciwko nim agresji.
Pod względem politycznym ta decyzja prawdopodobnie zmieni także sam Sojusz. Nie tylko dlatego, że będzie nowym, ożywczym impulsem i zwiększy poczucie jego atrakcyjności. Także przez zmianę wewnętrznego układu sił, i to w dwóch płaszczyznach: na korzyść interesów i wrażliwości wschodniej flanki oraz tych, którzy poza twardymi aspektami bezpieczeństwa bardzo serio traktują liberalne wartości, praworządność i poszanowanie praw człowieka jako niezbywalny element wspólnej tożsamości Zachodu.

Tureckie dylematy

Największy problem mają z tym Turcy. Mogli robić interesy (ekonomiczne i polityczne) ze Szwecją i z Finlandią jako państwami neutralnymi i nijak nie przeszkadzało im wtedy, że udzieliły one schronienia licznym członkom ruchu oskarżanego m.in. o zorganizowanie nieudanego przewrotu wojskowego w 2016 r. Fethullaha Gülena. Ani że na ich terenie mogą swobodnie działać Kurdowie. Nawet ci związani z Ludowymi Jednostkami Samoobrony (YPG), które Ankara uznaje za kontynuację Partii Pracujących Kurdystanu i organizację terrorystyczną. Co innego jednak, gdyby Sztokholm i Helsinki miały zyskać wpływ na decyzje wewnątrz NATO. Z tureckiego punktu widzenia to oczywiste ryzyko dodatkowego odciągania uwagi Paktu od Bliskiego Wschodu (a parasol NATO wciąż jest istotnym komponentem tureckiej polityki bezpieczeństwa, zwłaszcza w obliczu destabilizacji w Syrii) i jej przeniesienie na wschodnią Europę czy Arktykę. Przede wszystkim jednak Turcy obawiają się, że Pakt zacznie na serio egzekwować zapisy, że jest „unikatową wspólnotą wartości” przywiązaną do zasad „wolności jednostki, demokracji, praw człowieka i praworządności”.
Turcja ma z tymi zasadami – najdelikatniej mówiąc – poważne problemy. Jest jednak w Sojuszu i jest tam więcej niż tolerowana, bo dysponuje jedną z najsilniejszych pośród państw członkowskich armią, ma bardzo atrakcyjne z punktu widzenia strategii NATO (i samych Stanów Zjednoczonych) położenie, a wreszcie oferuje niebagatelny potencjał dyplomatyczny i wywiadowczy w newralgicznym rejonie świata. Problem w tym, że z wielu powodów Ankara od dłuższego czasu bardzo oszczędnie szafuje owymi dobrami na rzecz wspólnych interesów Paktu, wyraźnie i bardzo cynicznie preferując działania, które budują jej pozycję jako niezależnego mocarstwa regionalnego. Potrafi nawet, gdy uzna to za stosowne, wprost działać przeciw reszcie – jak w sprawie zakupu rosyjskich systemów obrony powietrznej S-400. Wobec wojny w Ukrainie też zajęła niejednoznaczne stanowisko, gdyż jest związana z Rosją rozlicznymi interesami ekonomicznymi. W dodatku ma z wieloma członkami NATO na pieńku: poczynając od tradycyjnego i oczywistego rywala, czyli Grecji (kwestia cypryjska i nie tylko), poprzez Niemcy (z którymi rywalizuje m.in. o zakulisowe wpływy na Bałkanach), aż po Francję (goszczącą u siebie wpływową i liczną diasporę ormiańską, która wciąż nie może wybaczyć Turkom ludobójstwa dokonanego na ich narodzie podczas I wojny światowej, a poza tym ostro sprzeciwiającą się tureckim ambicjom zagarnięcia atrakcyjnych złóż gazu na cypryjskim szelfie).
W tej sytuacji zapowiedź sprzeciwu wobec akcesji Szwecji i Finlandii nie dziwi. Warto jednak zauważyć, że akcja od początku została rozpisana na role „złych” i „jeszcze bardziej złych” policjantów. Tym pierwszym był np. minister spraw zagranicznych Mevlüt Çavuşoğlu, który wprawdzie krytycznie odniósł się do polityki Szwecji i Finlandii wobec „wrogów Turcji”, ale dał jasno do zrozumienia, że pod pewnymi warunkami sprzeciw może jednak zostać wycofany. Adresujący swe komunikaty w większym stopniu do odbiorcy wewnętrznego prezydent Erdoğan uderzał natomiast w znacznie bardziej stanowcze, a nawet aroganckie tony, bo musiał pokazać swoim „jastrzębiom” (w partii rządzącej, w kraju i w całym regionie), że „Turcja wstała z kolan” i nie realizuje bezkrytycznie agendy Zachodu.
Ani sami Nordycy, ani sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, ani kluczowe w tej sytuacji Stany Zjednoczone niespecjalnie przejęli się tureckim straszeniem. Odczytali je (prawdopodobnie prawidłowo) jako zaproszenie do negocjacji i podbijanie stawki przed ich rozpoczęciem. W końcu Erdoğan nie po raz pierwszy sięgnął po „politykę transakcyjną”. Przy czym, w dość zgodnej opinii wielu dyplomatów i ekspertów, turecki prezydent od samego początku nie miał złudzeń, że zdoła samotnie zablokować przyjęcie Szwecji i Finlandii. Co prawda formalnie taka możliwość istnieje (decyzja o poszerzeniu NATO musi być jednomyślna), ale Ankara miałaby zbyt wiele do stracenia, gdyby z niej faktycznie skorzystała. Przede wszystkim pod względem ekonomicznym, narażając się na daleko idące, choć niekoniecznie ogłoszone oficjalnie sankcje. Lecz także pod względem politycznym i wojskowym. Głosy zniecierpliwienia turecką krnąbrnością pojawiły się w kluczowych krajach Paktu niemal natychmiast, a środowiska eksperckie i polityczne bodaj po raz pierwszy zaczęły snuć rozważania o tym, czy NATO bez Turcji nie byłoby jednak bardziej efektywne. Nawet jeśli częściowo był to blef i element planowego nacisku, to Ankara musiała je odczytać jako poważne ostrzeżenie przed przypadkowym przelicytowaniem.
Turcy pewnie od początku gry nie mieli też złudzeń, że w zamian za wycofanie weta zdołają wymusić na nowych członkach np. ekstradycję działaczy opozycji czy inne poważne gesty tego typu. Nie zaakceptowałyby tego ani społeczeństwa Szwecji i Finlandii, ani Amerykanie (te pierwsze z powodu wartości, ci drudzy dlatego, że nie mogą pozwolić, by ogon kręcił psem). Bardziej prawdopodobne, że sformułowane zastrzeżenia i postulaty były jedynie zasłoną dymną dla żądań bardziej pragmatycznych – choćby zdjęcia przez USA sankcji nałożonych na Turcję w związku z zakupem przez nią rosyjskich S-400. Ich bodaj najbardziej bolesnym elementem było wykluczenie z programu wielozadaniowych samolotów bojowych Lockheed Martin F-35 Lightning II. Oznaczało to nie tylko wstrzymanie dostaw już zamówionych myśliwców i ich przejęcie przez lotnictwo amerykańskie, lecz także całkowite zerwanie intratnej współpracy przemysłowej przy ich wytwarzaniu.

Dobre wieści dla Polski

Na koniec: spodziewane rozszerzenie Sojuszu Północnoatlantyckiego o Szwecję i Finlandię to świetna wiadomość dla Polski. Zwiększa bowiem siłę kluczowego gwaranta naszego bezpieczeństwa i potwierdza bankructwo agresywnej polityki rosyjskiej w naszym regionie. Przez pewność zaangażowania potencjału nowych członków NATO we wszelkie wspólne operacje na Bałtyku bezpośrednio zwiększa też, i to skokowo, bezpieczeństwo naszego wybrzeża i morskich szlaków zaopatrzeniowych. Ponadto zapowiada dalsze przesunięcie uwagi Paktu na jego wschodnią flankę i zmianę układu sił na korzyść państw, które nie obawiają się odważnej i asertywnej polityki wobec Moskwy. W efekcie wysoce prawdopodobne staje się również postulowane od dawna przez wielu specjalistów przeorientowanie polskiej polityki. W miejsce mrzonek wyszehradzkich, czyli zmagania się z niezrozumieniem lub nawet obstrukcją niektórych partnerów mających wyraźnie odmienne priorytety i sympatie od naszych, powinny powstać nowe szanse na intensyfikację współpracy z krajami bałtyckimi, skądinąd mającymi znacznie więcej do zaoferowania nie tylko w kwestiach twardego bezpieczeństwa, lecz także kooperacji ekonomicznej, naukowo-technologicznej czy dobrych praktyk w zakresie administracji i zarządzania. To jednak plan odleglejszy i – nie ma co ukrywać – mocno uzależniony od naszej woli podjęcia go oraz politycznych i merytorycznych zdolności jego realizacji.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji