Nie ma co liczyć na choć złudzenie porozumienia czy nawet cywilizowanej debaty” z naszymi przeciwnikami, pisze na łamach „The New York Review of Books” Finan O’Toole. „Ich nieprzejednana nienawiść przynosi swego rodzaju wyzwolenie”. Z lub od czego? „Nadziei na pojednanie”, którą należy porzucić jako „niepożądany bagaż, nieosiągalny ideał i pragnienie, którego zaspokoić nie sposób”. Trzeba pogodzić się, że po drugiej stronie stoi „mniejszość, która zrobi wszystko, by poniżyć, zdeptać i zniszczyć”. Joe Biden – przekonuje O’Toole – nareszcie może i powinien zerwać z fikcją jednoczenia obywateli. Zgody nie będzie!

Dlaczego w ogóle powinno nas interesować, co w piśmie intelektualnej elity Ameryki pisze irlandzki krytyk książkowy? Bo chyba i my w Polsce możemy się w tych argumentach przejrzeć. I to z więcej niż jednego powodu. Manifest O’Toole’a, wymierzony przeciwko złudzie politycznej zgody, z pewnością przyjęłoby jak swój wielu liderów opinii po obu stronach sporu politycznego w naszym kraju. To po pierwsze.
Nie dlatego, że opozycja w Polsce dziś jest jakoś szczególnie podła. Gdyby na ich miejscu były dziś PiS i Zjednoczona Prawica, i oni z pewnością z chęcią sięgnęliby po ten argument – postulat żadnych kompromisów i porozumienia z tymi, którzy nas tak nienawidzą. Ba, już zachowują się, jak gdyby nieobca była im ta zasada. To po prostu za wygodny i zbyt kuszący skrót, żeby z niego nie skorzystać. Jeśli nie można nawet liczyć na jakiś kompromis czy polityczną zgodę, bo po drugiej stronie mamy nienawistników i barbarzyńców, to dozwolone jest wszystko. Czemu nie oglądamy się na opozycję? „Bo oni nas nienawidzą”. Czemu rządzimy, jakby można było wszystko? „Bo nas nienawidzą”. Czemu słowo „kompromis” nawet nie widnieje w naszym słowniku? „Nienawidzą nas”.
Ale to też pierwszy tak czytelny, kipiący rozczarowaniem i cynizmem, antyliberalny manifest ostatnich czasów. Zaskakujący, bo płynący mimo wszystko z demokratycznej enklawy i centrum postępowego Zachodu. Gdy bowiem radykalna lewica pisze, że polityczna zgoda to „burżuazyjny przesąd” i „narzędzie opresyjnego status quo” – wiemy, skąd się to bierze i kto do nas mówi. Podobnie, gdy radykalna i faszyzująca prawica potępia zgodę i kompromis jako wyraz słabości czy moralnej zdrady – i tu nie mamy wątpliwości, jaka jest ideowa geneza tych poglądów. Ale wyśmianie i skreślenie idei politycznego porozumienia w liberalnym i centrowym piśmie – to mimo wszystko coś nowego. Zszywanie podzielonego społeczeństwa i gojenie narodowych ran to dziś strata czasu i groźna fikcja, mówi do nas magazyn liberalnej inteligencji. Jeśli to jest więc pogląd politycznego centrum, a nie skrajności, to strach się bać, gdzie leży dziś ekstremizm. To drugi powód, dla którego warto się tym tekstem zainteresować.
„Jedność nie musi być cnotą”, przekonuje nas O’Toole. Być może. Zdarza się jedność w złej sprawie albo siłowe wymuszanie narodowej i politycznej jedności w imię głupiego czy szkodliwego konsensusu. Z tym wypada się zgodzić. Tyle, że słowo „unity” oznacza również „wspólnotę” – ciekawe, jak bez niej wyobraża sobie autor opublikowanego artykułu w „New York Review of Books” demokrację i demokratyczną politykę. O’Toole przekonuje, że nie sposób bronić dziś Partii Republikańskiej ani patologicznego systemu wyborczego, który wciąż nagradza mniejszość kosztem większości. To znaczy: premiuje południowe i mniej ludne konserwatywne stany, których wpływ na wybory dawno już wypaczył i wypłukał z sensu zasadę „jeden człowiek, jeden głos”. I tu też nie ma się co spierać – republikanie są dziś skompromitowani, a patologie systemu wyborczego w USA oczywiste. Gorzej, gdy z tych oczywistych stwierdzeń przychodzi wyprowadzić wnioski.
Irlandzki krytyk twierdzi, że dziś Ameryce trudniej będzie się pojednać niż po wojnie secesyjnej. A zagrożenie dla demokracji jest porównywalne z latami 30. XX w. To tezy z historycznego punktu widzenia, delikatnie mówiąc, dyskusyjne. Z punktu widzenia pamięci – zwyczajnie obraźliwe. W połowie XIX stulecia w Ameryce jedni ludzie mogli legalnie posiadać innych, system ten nazywaliśmy niewolnictwem, i jego przyszłość (a właściwie koniec) rozstrzygnęła krwawa i brutalna wojna. W latach 30. XX stulecia zaś trwały już bezlitosne czystki obydwu totalitarnych reżimów w Europie, które wkrótce potem rozpętały wojnę światową. Porównywanie czteroletniej kadencji Trumpa i dzisiejszego upadku debaty publicznej z jednym lub drugim okresem jest co najmniej niepoważne.
Ale te hiperbole czemuś służą. Jeśli rzeczywiście nasi przeciwnicy nie zasługują na dialog, a my znajdujemy się w sytuacji podobnej do wojny domowej lub w przededniu autorytarnego puczu – to tym bardziej wszystkie środki są uprawnione. Szczęśliwie, autor „New York Review of Books” nie doprowadza tych wniosków do ich logicznej (i przerażającej) konkluzji – ale możemy ją sobie z łatwością wyobrazić. I tu także możemy bez problemu znaleźć analogie z Polską. Jeśli przeciwnicy polityczni są ideowymi (lub genetycznymi) potomkami zdrajców narodu i oprawców, a dzisiejsza sytuacja przypomina okupację, to po jej zakończeniu potrzebne będzie – być może brutalne – rozliczenie.
A jest przecież zupełnie inny – pragmatyczny i polityczny – argument za tym, by Joe Biden prowadził politykę, nie oglądając się na republikanów. Jest to potrzebne ze względów zdrowotnych, gospodarczych i międzynarodowych. Ale nie dlatego, że połowa kraju zamieniła się w bezmózgie, dyszące nienawiścią zombie, które chcą demokratów pożreć. Przenoszenie wad i grzechów politycznych oponentów na połowę społeczeństwa i jej delegitymizacja to wirus, który opanował debatę polityczną kilkanaście lat temu i z każdym sezonem wyborczym mocniej daje się we znaki.
I tak oto w rzekomo umiarkowanym centrum budzimy się z wrogim liberalnej demokracji manifestem, którego tez do niedawna nie powstydziliby się kanapowi radykałowie. „Oni nas nienawidzą” i dlatego my możemy wszystko. A możemy wszystko, bo musimy się bronić. To skuteczne zaklęcie, ale chore i ostatecznie zabójcze. Spójrzmy zresztą, gdzie skończyli dziś republikanie. O’Toole – i jego naśladowcy, którzy pewnie niebawem się znajdą – chciałby zaserwować lekarstwo podobnie zabójcze jak choroba. Tak będzie wyglądać nowa twarz populizmu, choć mało kto nazwie go wówczas po imieniu.